MĘCZENNICY BRAZYLII

 

KS. UGOLINO GIUGNI

 

Opisując historię męczenników z Gorcum (n. 27, s. 20) zajmowaliśmy się już na łamach "Sodalitium" w dziale poświęconym hagiografii zamordowanymi przez protestantów świętymi męczennikami okresu katolickiej kontrreformacji. Ponownie opowiemy o tym jak to Kościół katolicki musiał okupić daniną krwi straszliwą walkę z herezją w XVI wieku, za pontyfikatu Piusa V, który omawialiśmy w poprzednich numerach.

 

Misje w Brazylii

 

W XVI wieku kilka państw europejskich oddzieliło się od Kościoła katolickiego, z powodu tak zwanej "reformy" protestanckiej głoszonej przez heretyków takich jak Luter, Kalwin, Zwingli. Wówczas to pociechą dla naszej świętej Matki – Kościoła było nawrócenie na prawdziwą i jedyną wiarę licznych ludów Indii, Azji i Ameryki, które porzuciły mroki pogaństwa i bałwochwalstwa, po to aby wierzyć w naszego Pana Jezusa Chrystusa.

 

Powodem tychże nawróceń był fakt, iż "katoliccy władcy Hiszpanii i Portugalii mieli pełną świadomość odpowiedzialności, jaka spoczywa na książętach chrześcijańskich wobec nowo podbitych ludów – powinności głoszenia im Ewangelii. Troska o to była zresztą silnie ożywiana przez entuzjazm i inteligencję misyjną starych i nowych zakonów, zwłaszcza franciszkanów, dominikanów, jezuitów i kapucynów. Misjonarze wykazywali nie tylko poświęcenie dochodzące aż do heroizmu, a nie cofając się przed męczeństwem, ci heroldowie wiary z zapałem pracowali nad szerzeniem chrześcijaństwa. Ich głównymi obszarami działalności były Ameryka Północna i Południowa oraz Azja wschodnia. (...) To właśnie na obszarach «Nowego Świata», w Ameryce, zdobycze wiary chrześcijańskiej były najbardziej pokaźne. Zgodnie z arbitrażem papieskim z maja-czerwca 1493 i traktatem hiszpańsko-portugalskim z Tordesillas (7 czerwca 1494) nowo odkryte ziemie na zachód od Azorów powróciły do Hiszpanów, a ziemie na wschód od tychże wysp do Portugalczyków, lecz zarówno jedni jak i drudzy formalnie zobowiązywali się do działania na rzecz nawrócenia ich mieszkańców na chrześcijaństwo. Dwunastu misjonarzy franciszkanów towarzyszyło Kolumbowi począwszy od jego drugiej podróży (1493)" (1).

 

Około 1549 jezuici osiedlili się w Brazylii (odkrytej w 1500 roku przez Portugalczyka Cabrala) podczas misyjnej inicjatywy generalatu Layneza. W zajmującym nas tu okresie historii "czarnym papieżem" (2) jezuitów był Franciszek Borgiasz. Ojcowie misjonarze osiedlili się w środkowej części tegoż regionu i podzielili katechumenów według dzielnic lub populacji, nad którymi roztaczali opiekę duchową. Chrystianizacja rodzimej ludności nie była z pewnością łatwą sprawą; tubylcy mieli w zwyczaju przechadzać się zupełnie nieprzyodziani, a także oddawali się kanibalizmowi. Ojciec Juan de Azpilcueta pisał w 1550 roku relacjonując wizytę, jaką odbył w miejscowej wiosce: "Gdy przybyłem, gotowano w garnku członki nieprzyjaciół zabitych w walce, a sześć czy siedem starych niewiast tańczyło wokół ognia, niczym diabły z piekła rodem" (3).

 

Misjonarze, poza rodzimą ludnością, opiekowali się także Europejczykami, zwłaszcza Portugalczykami, obecnymi w tych regionach.

 

"Jezuici zagłębiali się w lasy, stawiali czoło wszelkim cierpieniom i śmierci, ażeby przywieźć barbarzyńców poprzez Krzyż do cywilizacji, a na drodze męczeństwa napotykali jeszcze heretyków [wielu francuskich kalwinów i mieszkańców Genewy zawarło porozumienie z miejscowymi dzikusami w celu zwalczania katolików]. Heretycy przekonywali Brazylijczyków, że ich prymitywny stan był lepszy od tego, w który wprowadzali ich Misjonarze. Z nienawiści do katolicyzmu pogrążali nowe kolonie w ich naturalnej ciemnocie, prowadzili je do walki, ażeby zjednoczyć je przez krew do walki z Religią" (4).

 

"Najpoważniejszym problemem jezuitów w Brazylii był, przez długi czas, brak misjonarzy. Ich bracia w Portugalii nie mogli wiele pomóc, gdyż sami odpowiadali już za Indie, Moluki, Japonię, Chiny oraz duże obszary Afryki, a dysponowali jedynie kilkuset mężczyznami. Nie dziwne więc, że podobnie jak król i jego doradcy, mieli tendencję do traktowania Brazylii jako Kopciuszka ich rodziny kolonialnej, a jako że panował tam przyjazny, zdrowy klimat, wysłali tam niepełnosprawnych, takich jak José de Anchieta. Tenże młody, kaleki człowiek z Teneryfy odpłacił się im w prawdziwie cudowny sposób pracując czterdzieści cztery lata wśród Indian i stając się najbardziej znanym apostołem Brazylii" (5).

 

Błogosławiony Ignacy Azevedo

 

Ignacy Azevedo urodził się w zamożnej rodzinie w Oporto u wybrzeża Portugalii w 1528; jego ojcem był Manuel Azevedo, matką Violanta Pereira. Rodzice dali mu głęboko chrześcijańskie wychowanie, które rozwinęło ku dobremu jego łagodny temperament dziecka i skłoniło do pobożności. Od dzieciństwa przejawiał wielką miłość do Boga i Najświętszej Panny, wzrastał w mądrości i w cnocie, zachowując w sposób szczególny czystość wraz z praktyką modlitwy i umartwienia.

 

Stale odrzucając propozycje zarządzania rodzinnymi dobrami ofiarowanymi przez ojca, po uzyskaniu zgody rodziców, wstąpił do Kolegium w Coimbrze 28 grudnia 1548 rozpoczynając nowicjat w Towarzystwie Jezusowym. Gorliwie przykładał się do ćwiczeń życia zakonnego, nie uskarżając się przy tym na żadne utrapienia jakich podczas prób musiał doświadczyć. Z taką samą gorliwością podporządkowywał się wszystkiemu przez pokorę i posłuszeństwo. Jego umartwienia i pokuty były tak wielkie, iż zrujnowały mu zdrowie.

 

Wyświęcony na kapłana, w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat, został ku swemu zmartwieniu mianowany, z nakazu samego świętego Ignacego Loyoli, Rektorem Kolegium Świętego Antoniego, tuż wcześniej otwartego przez Towarzystwo w Lizbonie. "Nasz błogosławiony okazał się godnym pokładanego w nim zaufania. Jego pilność, uważność, łagodność, przyniosły mu powszechne zaufanie. Wypełniwszy swoje obowiązki, zajmował się pokornie pracą ręczną angażując się we wszystko co wymagało posługi domowej, okazując tym samym pierwszy przykład pokory i posłuszeństwa wobec reguły. Jako przełożony zwracał uwagę na wszystkie potrzeby swych podwładnych, darzył ich ojcowską troskliwością, starając się na wszystkie sposoby złagodzić ich trudy.

 

Powinności urzędu nie wystarczały jego gorliwości; udawał się wszędzie tam gdzie przyzywało go dobro dusz; toteż widywano go przemierzającego więzienia, szpitale, aby nieść tam światło i pociechy miłosierdzia. Był wszystkim dla wszystkich; siadając u wezgłowia chorych, czynił się ich pielęgniarzem, odwiedzając ich codziennie i opatrując im rany. Do prac i zmęczenia, jakie nakładała na niego miłość, dokładał czuwania, posty, dyscyplinę" (6).

 

Jednakże cel jego dążeń był gdzie indziej. W końcu w 1558 Ignacy Azevedo napisał do Layneza, ażeby przedstawić mu swoje pragnienie zostania misjonarzem: "Co się tyczy mnie w szczególności, muszę wyrazić Waszej Ekscelencji pragnienia, do których Bóg mi zawsze zsyłał natchnienie, to jest aby Mu służyć wśród pogan i nieznanych ludów, które dzisiaj nawracają się do Niego. Pracą i modlitwą mógłbym ich wspomóc, gdyż wiedza, której mi brakuje, byłaby mniej potrzebna tam niż tu" (7).

 

W międzyczasie Azevedo musiał wykonywać, przez pewien czas, obowiązki Ojca prowincjała całej Portugalii, zastępując Ojca Miguela Torresa, który udał się do Rzymu, by wziąć udział w wyborze następcy świętego Ignacego. Będąc zastępcą prowincjała był miłowany przez wszystkich mu podlegających, pomimo iż nie czuł skłonności do tak odpowiedzialnego urzędu, który wykonywał tylko z posłuszeństwa. Następnie został powołany do przejęcia obowiązków Przełożonego Kolegium Jezuitów w Lizbonie na kolejne osiem lat. "Ojciec Azevedo dalej usilnie prosił przełożonych o uwolnienie go od tego stanowiska, na co ci przenieśli go tylko w ramach tego samego urzędu do nowego Kolegium w Bradze, założonego przez świętego arcybiskupa dominikanina Bartłomieja od Męczenników, jednakże ze względu na niedobór zakonników, Ignacy musiał być zarazem «przełożonym, pasterzem, kaznodzieją» oraz kierownikiem prac budowlanych" (8). Nieustannie i coraz częściej przejawiał pragnienie wyjazdu do Indii lub do Japonii, lecz Laynez odpowiadał mu, że w chwili obecnej jego Indiami powinna być Braga; a zatem kontynuował swą heroiczną pracę w więzieniach, szpitalach, w konfesjonale jeszcze przez trzy lata, cały czas wzdychając za misjami.

 

Pierwsze misje w Brazylii Ignacego Azevedo i przygotowania do następnych

 

Dopiero w roku 1566 ojciec Azevedo został mianowany, przez nowego Generała świętego Franciszka Borgiasza, na wizytatora, czyli oficjalnego inspektora misji jezuitów w Brazylii. Po podróży do Rzymu w celu rozmówienia się z Ojcem Generałem, wróciwszy do Portugalii wyruszył w drogę morską do Ameryki Południowej, pośród jednogłośnego ubolewania Portugalczyków. Po przybyciu natychmiast zabrał się do pracy, odwiedził wszystkie domy Towarzystwa. Założył kolegium w Rio de Janeiro, ustanowił nowicjat w San Salvador, uregulował studia. W pierwszym liście napisanym do Borgiasza z Brazylii, Azevedo przeszedł natychmiast do problemu braku współbraci, którzy wsparliby go w ogromnej pracy, dla której nie widział innego rozwiązania, jeśli nie uzyska większej liczby rekrutów z Europy. Pod swymi rządami miał około pięćdziesięciu dwóch jezuitów, co było niemal niczym w stosunku do tysięcy żeglarzy morskich osiadłych u wybrzeży, których trzeba było ewangelizować i doglądać. Zaproponował Ojcu Generałowi następujące rozwiązanie: powrót do Europy w celu wyszukania innych mężczyzn i sprowadzenie ich na południowo-amerykańskie misje. Tak też się stało: Ojciec Ignacy powrócił do Lizbony pod koniec października 1568 roku.

 

"Musiał spędzić pewien czas w Rzymie, aby odzyskać siły wyczerpany sztormami na Atlantyku; został bardzo serdecznie przyjęty przez Papieża i Ojca Generała. Święty Pius [V], ofiarował mu wyjątkowy prezent: pierwszą kopię słynnego obrazu Matki Bożej z Santa Maria Maggiore, który uchodzi za dzieło świętego Łukasza, a Borgiasz zaapelował do czterech prowincjałów Hiszpanii prosząc o dwudziestu mężów gotowych na wyjazd do Brazylii, włączając pewnego doświadczonego krawca o nazwisku Hernandez, który zwrócił uwagę Ojca Azevedo; jednakże Hiszpanie dysponowali tylko dziewięciu mężami, i nie było wśród nich wartościowego krawca. Prowincja portugalska odpowiedziała na apel w sposób znacznie bardziej hojny; dwudziestu księży – ofiar własnego miłosierdzia – właśnie zmarło w Lizbonie, podczas straszliwej zarazy w 1569 roku, a mimo to czterdziestu ochotników zgłosiło się do Ignacego: trzech kapłanów, dwudziestu sześciu seminarzystów zakonnych i jedenastu braci.

 

Heroizm i świętość są zaraźliwe; Ignacemu pozostało przedstawić trudy życia misyjnego w tym nowym, nieznanym świecie, nędzę, niebezpieczeństwa, osamotnienie, i powiedzieć im: «jedźcie!», ażeby pojechali. Niektórzy z nich byli jeszcze prostymi czternasto czy piętnasto letnimi chłopcami; najstarszy, ojciec Pedro Diaz, liczył czterdzieści cztery lata.

 

Oprócz tych czterdziestu dziewięciu jezuitów, Azevedo zabrał również ze sobą około dwudziestu świeckich, którzy byli skłonni ofiarować swoje talenty na jego służbę; wszyscy razem tworzyli niewątpliwie największą grupę misjonarzy, jaka opuściła Europę pod kierownictwem tylko jednego przełożonego.

 

W tym samym czasie, po drugiej stronie Atlantyku José de Anchieta wyczekiwał na powrót Azevedo. «Tu w dowództwie San Vicente – pisał do świętego Franciszka Borgiasza – codziennie z nadzieją wyczekujemy powrotu naszego Ojca Ignacego, spragnieni by korzystać z ducha jego przykładu i rad» (...)" (9).

 

Szalejąca w Portugalii zaraza przeszkodziła początkowo Azevedo w wyruszeniu w drogę wraz z całą grupą. Uzyskał miejsca na trzech statkach, ryzykując swoim życiem, gdyż morze było nękane pirackimi napadami. W oczekiwaniu na dzień wypłynięcia, z początkiem 1570 roku, zaprosił swoich ludzi, ażeby zgromadzili się w ustronnym miejscu, niedaleko Lizbony, w "Dolinie Róż", po to by przygotować się do wyprawy. "Tam, przez pięć miesięcy, odbywali pod jego kierownictwem intensywne ćwiczenia duchowne, w rodzaju «commando», przy wyrzeczeniu i modlitwie, co zapaliło w ich sercach jeszcze żywszy płomień miłości Bożej, tak iż wszystkie wody Atlantyku, nie mogłyby go ugasić" (10).

 

W drodze do męczeństwa...

 

Wypłynęli, wreszcie, dnia 5 czerwca 1570 flotą złożoną z siedmiu statków: Ignacy i czterdziestu dwóch jego współbraci na Santiago, a Ojciec Diaz na czele drugiej grupy na okręcie wojennym, na którym został zaokrętowany nowy gubernator Brazylii, don Luis de Vasconcellos.

 

Ze względu na warunki klimatyczne gubernator Don Luis postanowił zakotwiczyć na pewien czas w Funchal na Maderze. Tam kapitan Santiago myślał o wysłaniu niektórych rzeczy do Palma na Wyspy Kanaryjskie, o trzysta mil na południe. Ignacy nie był przychylny perspektywie nawet krótkiego odłączenia się od reszty floty, także dlatego, że mówiono o obecności piratów w tym rejonie, lecz będąc zbyt uprzejmym człowiekiem, by odmówić swojemu kapitanowi możliwości pomyślnego załatwienia spraw, zdobył dla niego niezbędne zezwolenie Vasconcellosa. Wygłosił jednakże następującą mowę do swoich ludzi: "Miejcie odwagę, drogie dzieci, Bóg miłuje swoje małe stadko; On w swoim miłosierdziu przewidział dla was najchwalebniejsze przeznaczenie. Zakosztujcie z wyprzedzeniem pełni szczęścia; nabierzcie dziś najszlachetniejszych i najbardziej godnych wielkości waszego powołania uczuć. O nie, nie lękajcie się ani gniewu, ani miecza nieprzyjaciół Jezusa Chrystusa. Spoglądajcie odtąd w niebo, kontemplujcie tam przygotowaną wam koronę, walczcie z pokornym niedowierzaniem sobie, lecz wszystkiego spodziewajcie się od obrony Najwyższego. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaniemy zaatakowani przez kalwinów. Nienawiść jaką mają ku naszej Świętej Religii, popchnie ich do odebrania nam życia. A zatem tylko ci, którzy są gotowi umrzeć za Jezusa Chrystusa, niech pójdą za mną" (11). Jednocześnie zachęcił niektórych z młodych mężczyzn, którzy bali się piratów, do przejścia na inny statek. Trzech tchórzliwych opuściło go.

 

"W wieczór wypłynięcia, 28 czerwca, wysłuchał spowiedzi tych trzydziestu dziewięciu, którzy pozostali z nim i udzielił im komunii świętej. Santiagohandlowy, słabo uzbrojony statek szczęśliwie przepłynął dziewięć mil swojego rejsu. Lecz potem wiatr zupełnie zamarł, i wówczas, w tym krytycznym momencie otoczyło ich pięć francuskich statków pirackich, obsadzonych przez hugenotów z La Rochelle" (12).

 

"Był to Jacques Soury, korsarz z Dieppe, który, nosząc tytuł zastępcy admirała Joanny d'Albret, królowej Nawarry (13), krążył po morzu w tych stronach. Pirat ten, którego heretyckie okrucieństwa zyskały mu pewnego rodzaju sławę w morskich annałach, miał dwa cele do spełnienia. Pieniacz morski – szukał szczęścia atakując portugalskie konwoje; czciciel Kalwina – usiłował pochwycić misjonarzy w drodze do Indii. Vasconcellos również ma na oku te pięć okrętów, jednakże są one lżejsze niż jego statki. Wymykają się mu wspomagani przychylnym wiatrem, wówczas korsarz mając na swoim pokładzie trzystu zdeterminowanych żołnierzy, rzuca się w pościg za Santiago, którego załoga liczyła ledwo czterdziestu mężczyzn.

 

Azevedo dostrzega niebezpieczeństwo sytuacji; ucieczka jest niemożliwa, apeluje do żeglarzy o odwagę. Marynarze będąc katolikami przyrzekają walczyć aż do śmierci. Kapitan prosi, ażeby jezuici, nie mający święceń kapłańskich mogli wziąć udział w jego desperackiej obronie. Azevedo odparł, że ich interwencja zbrojna byłaby zupełnie bezskuteczna, i że poświęceni służbie Panu więcej przysłużą się dla załogi modląc się za nią lub wspomagając rannych niż przystępując w ślad za nimi do walki. Jedenastu pozostaje na pokładzie; najmłodsi schodzą do ładowni" (14).

 

Było to 15 lipca 1570 roku. Na wezwanie pirata, aby się poddać, Santiago odpowiada salwą armatnią z dział, która jednocześnie daje sygnał do walki. Błogosławiony Ignacy, stojąc u stóp masztu, trzymał w rękach obraz Najświętszej Panny, który dostał od Papieża Piusa V; z wypiekami na twarzy, jak ktoś, kto widzi już niebiosa otwarte nakłaniał do walki swych współbraci i marynarzy słowami: "Oto szczęśliwa chwila okazania naszej miłości Bogu i gorliwości o wiarę. Trzeba by nasza krew oddała to podwójne świadectwo, nie obawiajmy się niczego od tych, którzy mogą tylko ciało zniszczyć. Utkwijmy wszyscy nasz wzrok w niebie; pomnijmy na to kim jesteśmy i czegośmy tyle razy pragnęli; cierpienia potrwają tylko kilka chwil, zaś nagroda będzie wieczna" (11).

 

Soury, widząc jezuitów na pokładzie, zrozumiał, że łup ten jest dla niego tysiąc razy cenniejszy niż wszystkie skarby Indii i z wznowioną furią i brawurą rzucił się na pokład. Po rozpaczliwej walce kalwini zajęli statek, czyniąc się błyskawicznie jego zwierzchnikami. Pirat głównodowodzący okrętu kazał zabić tych, którzy bronili się energiczniej a oszczędził innych; w rzeczywistości bardziej interesowali go zakonnicy niż żołnierze, zachował więc życie tym ostatnim, ażeby mogli opowiadać o torturach zadawanych tym pierwszym: w jego wyobrażeniu takie opowiadanie powinno unicestwić misyjny zapał. "«Co do jezuitów – dodał – mordujcie, wyżynajcie tych okropnych papistów, którzy udają się do Brazylii po to tylko by szerzyć fałszywą naukę». Piraci rzucają się na Ignacego, który mówi do swoich towarzyszy: «Odwagi, bracia, oddajmy dzielnie nasze życie za Boga, który pierwszy oddał swoje za nas». Cios szablą otworzył mu czaszkę i powalił na pokład. Choć konał, miał jeszcze tyle sił, ażeby powiedzieć: «Przyzywam na świadków Aniołów i ludzi, że umieram w wierze Kościoła katolickiego, apostolskiego, rzymskiego i że umieram z radością w obronie jego prawd i praktyk». Następnie zwraca się do swoich towarzyszy: «Radujcie się wraz ze mną z tego co jest mym szczęściem. Oczekujcie podobnego faworu, wyprzedzam was tylko o kilka chwil; dziś, jak się spodziewam po Bożej dobroci, będziemy wszyscy razem w niebie»" (11). Piraci na próżno usiłowali wyrwać mu obraz Najświętszej Panny z rąk, a że im się to nie udawało, pieniąc się z wściekłości, zepchnęli go, jeszcze żywego, w głębinę oceanu.

 

Ojciec Diego de Andrade widząc padającego Ignacego podbiegł, aby udzielić mu ostatniego rozgrzeszenia i został ugodzony dwudziestoma ciosami sztyletu i także wrzucony w morze. Następnie młodzi ich towarzysze, którzy nie ukrywali swojego wyznania byli po trzech wleczeni na górny pokład, tam zdzierano im sutannę, przebijano ciało, a następnie wyrzucano za burtę. Najbardziej krzepkim z nich odcinano ręce, aby nie mogąc płynąć, nie byli w stanie się wyratować. Jednak zanim kalwińscy piraci ich zabili poddawali ich różnego rodzaju torturom: znieważali ich, wyśmiewali się z ich skromności i ich młodzieńczej, chrześcijańskiej nieśmiałości, próbowali ich zmusić do jedzenia mięsa, aby tym sposobem wymusić na nich złamanie abstynencji (a był to piątek), lecz jezuici ciskali je na ziemię. Obiecali, iż oszczędzą im życie jeśli wyrzekną się wiary katolickiej, lecz oni odpowiadali spojrzeniem głębokiej wzgardy. Jeden tylko, o nazwisku Sanchez, który służył jako kucharz, został oszczędzony przez piratów, którzy zachowali go do pełnienia tejże funkcji; on to później mógł opowiedzieć o chwalebnej śmierci swoich towarzyszy-męczenników. Trzydziestu dziewięciu jezuitów oddało życie za Boga i za Kościół święty. Ich liczba dopełniona została przez siostrzeńca kapitana, który zastąpił Sancheza: podczas wyprawy usilnie prosił on Azevedo, ażeby ten przyjął go do Towarzystwa, otrzymując pozytywną odpowiedź. Zwrócił się zatem do Soury mówiąc: "I ja należę do Towarzystwa Jezusowego, jak ci, którzy właśnie skonali". "Nie masz habitu papistów, więc nie zasługujesz na śmierć" – odparł korsarz. Usłyszawszy te słowa młodzieniec widząc ciało misjonarza na pokładzie, włożył na siebie jego zakrwawioną sutannę, sekundę później także i postulant został męczennikiem... Tak oto zakończyła się sprawa owych czterdziestu nadziei Brazylii (15).

 

Liczba jeszcze się nie dopełniła.
Inne korony...

 

Historia zarazem tragiczna i chwalebna męczenników Brazylii nie zakończyła się na śmierci męczeńskiej Azevedo i jego 39 towarzyszy. Ledwie wiadomość dotarła na Maderę, jezuici, którzy tam pozostali oddali się pod zwierzchność Ojca Diaz i rozpoczęli przygotowania z resztą floty do kontynuowania przerwanego rejsu.

 

"Sześć bratnich statków nieszczęsnego Santiago wypłynęło z Funchal do Brazylii, gdy tylko tragiczna wiadomość o jego losie dotarła do Ludwika de Vasconcellos. Gwałtowny sztorm zatopił kilka okrętów, a statek Gubernatora, na którym podróżował Ojciec Diaz z jedenastoma jezuitami, tak daleko zboczył ze swojego morskiego szlaku, iż znalazł się na wschodnim krańcu Kuby, a woda przeciekała przez wszystkie szczeliny burty. Trzeba było go opuścić, a ponieważ nie można było znaleźć żadnego innego statku, flota i pasażerowie próbowali lądem dotrzeć do Hawany, odległej o pięćset mil. Jednakże trzy dni spędzone w kubańskiej dżungli doprowadziły ich do tak skrajnego wyczerpania, że szczęśliwi byli, iż w dalszą drogę mogli wyruszyć morzem w małych łodziach; do Hawany dotarli poobdzierani i wygłodniali. Gubernator wyczarterował statek z zamiarem powrotu do Portugalii, aby ponownie rozpocząć wyprawę. Jednakże po raz kolejny Wyspy Kanaryjskie okazały się fatalną pułapką. W pobliżu wyspy Gomera statek został dostrzeżony, i od razu zajęły się nim cztery okręty hugenockich korsarzy i jeden angielski [dowodzone przez Capdeville, być może najsłynniejszego z kalwińskich piratów, którzy przejęli funkcje po Soury], stąd pochodzi wspaniały epizod (...). Vasconcelos, gubernator, człowiek w starszym wieku, wyczerpany ostatnimi swymi przygodami, był jego głównym bohaterem. Wyspowiadał się, przyjął komunię z rąk Ojca de Castro, a o świcie dnia 13 września 1571 stawił czoła swoim prześladowcom, odpowiadając na żądanie poddania się wystrzałem z armaty, który obalił główny maszt płynącego na czele, dwukrotnie większego niż jego własny statku i zabił dwudziestu mężczyzn załogi. Wówczas dołączyły pozostałe okręty i ostrzeliwały ich pociskami armatnimi, dotąd aż na pokładzie pozostało tylko dziesięciu rannych ażeby stawić czoła ciżbie nieprzyjaciół. Ojcowie Diaz i Castro czołgali się wśród ocalałych, zgromadzonych na rufie, i czekali na ostateczny atak z nożem w ręku, przywiązani do liny, aby nie upaść. Wszyscy zmarli na swoim posterunku, Dom Luis jako ostatni, drogo opłaciwszy swoją śmierć. Ojciec de Castro został pocięty w kawałki, a po nim Ojciec Diaz, który umierając wydawał się być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Towarzyszyło im dwóch młodych nowicjuszy i jeden seminarzysta zakonny. Nazajutrz dziewięciu innych jezuitów zostało poddanych wszelkiego rodzaju torturom, i nago wrzuconych do morza; dwóch z nich, doskonałych pływaków, tak długo utrzymywało się na powierzchni wody, że hugenoci zlitowali się i z powrotem wzięli ich na pokład. Udało im się wymknąć i powrócić do Portugalii, by tam opowiadać o męczeńskiej śmierci dwunastu współtowarzyszy" (16).

 

Epilog

 

Spośród tych których Ignacy Azevedo zabrał ze sobą do Brazylii, ani jeden nie uszedł masakrze.

 

Oto lista męczenników. Ojcowie: Ignacy de Azevedo, Diego de Andrade. Seminarzyści zakonni: Benito de Castro, Luis Correia, João Fernandes, Manuel Fernandes, André Gonçalves, Simon Lopez, Francisco Magalhães, Alvaro Mendes, Pedro Nunhes, Manuel Rodrigues, Juan a S. Martino, Antonio Soares. Nowicjusze: Marco Caldeira, Antonio Correia, Aleixo Delgado, Nicolas Dinis, Gonzalvo Henriques, Manuel Pacheco, Diogo Pires, Francisco Perez Godoy, Fernando Sánchez, Manuel Sanjohanino. Bracia koadiutorzy: Manuel Alvares, Francisco Alvares, Gaspar Alvares, Juan de Baeza, Simon da Costa, Gregorio Escribano, Antonio Fernandes, Domingo Fernandes, João Fernandes, Pedro de Fontoura, Juan de Mayorga, Bras Ribeiro, Alfonso de Vaena, Amaro Vaz, Juan de Zafra, Esteban Zuraire. Tych czterdziestu wyznawców wiary czczono od razu jako męczenników Brazylii, a na Bahia uroczyście obchodzono ich święto po raz pierwszy 15 lipca 1574, tam też został im przyznany tytuł "Obrońców Brazylii". Kult tych błogosławionych, został zaaprobowany przez Grzegorza XV, a zwłaszcza przez Piusa IX 8 kwietnia 1854.

 

Druga grupa (zginęli śmiercią męczeńską 13 i 14 września 1571 roku). W skład drugiej grupy wchodzili ojcowie: Pedro Diaz i Francisco Castro; seminarzyści zakonni: Miguel Aragnas, Gaspar Goes, Francisco Paoli. Seminarzyści zakonni Manuel Alvares, Pedro Diaz, Alfonso Fernandes, André Paes i koadiutorzy Fernando Alvares i Pedro Fernandes zostali poddani wszelkiego rodzaju torturom i wrzuceni nago w morze 14 września 1571 roku. Dwaj tylko Sebastian Lopez i Diego Fernandes nie zatonęli, płynąc uratowali się mogąc tym samym opowiedzieć historię swoich współtowarzyszy. Męczennicy tej grupy policzeni są do grona czcigodnych.

 

Jeśli kalwini mieli nadzieję, że przez tę masakrę podetną skrzydła brazylijskim misjom, to się pomylili; nie wzięli pod uwagę boskości Kościoła świętego (w którą nie wierzyli...). Ponieważ "drogi moje nie są drogami ludzkimi" (cf. Iz. 55, 8) mówi Pan, a krew męczenników jest nasieniem chrześcijan, każdy z zamordowanych jezuitów został natychmiast zastąpiony przez dwóch innych współbraci na misjach w Brazylii. Ostatecznie w 1584 roku – nie więcej niż piętnaście lat po męczeńskiej śmierci pierwszych – było ich prawie stu pięćdziesięciu, i nawrócili tysiące Indian. Ponadto "zakony (...), przy obfitej żywotności, odnawiają się z taką łatwością, że śmierć, która przychodzi z powodu wiary jest kolejnym powabem. Jezuici mieli dość odwagi i inteligencji do rzucenia na pierwszy ogień, tak iż nie musieli zaliczać w poczet katastrof owe straty, które zresztą Towarzystwo uważało za chwałę" (17).

 

"Można zaznaczyć, między innymi, że w Avila, święta Teresa od Jezusa widziała w modlitewnym uniesieniu jednego z męczenników, swojego kuzyna Francisco Perez Godoy, wstępującego triumfalnie do nieba wraz ze swoimi towarzyszami, co wyznała swojemu spowiednikowi" (18).

 

Ludzie ci, świadkowie wiary z XVI wieku powiększali liczbę męczenników chrześcijańskich z pierwszych wieków Kościoła. Zdobyli nieśmiertelny tron w niebie, gdyż Pan Nasz Jezus Chrystus powiedział: "Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy wam będą złorzeczyć i będą was prześladować i mówić wszystko złe przeciwko wam kłamiąc, dla mnie. Radujcie się i weselcie się, albowiem zapłata wasza obfita jest w niebiosach: bo tak prześladowali proroków, którzy przed wami byli" (Mt. V, 10-12). Z tego tronu wiekuistego zachęcają nas byśmy postępowali według ich przykładu i pouczają nas tymi słowami świętego Pawła Apostoła: "Któż więc nas odłączy od miłości Chrystusowej? utrapienie? czy ucisk? czy głód? czy nagość? czy niebezpieczeństwo? czy prześladowanie? czy miecz? (...) Ale w tym wszystkim zwyciężamy przez tego, który nas umiłował. Albowiem jestem pewny, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani księstwa, ani mocarstwa, ani teraźniejsze rzeczy, ani przyszłe, ani moc, ani wysokość, ani głębokość, ani inne stworzenie nie będzie nas mogło odłączyć od miłości Bożej, która jest w Chrystusie Jezusie Panu naszym" (Rzym. VIII, 35-39).

 

Nolite timere, Ego vici mundum (Nie lękajcie się, Jam zwyciężył świat)... (J. XVI, 33).

 

 

Artykuł z czasopisma: "Sodalitium" (wersja francuska), nr 39, czerwiec-lipiec 1995, ss. 69-76.

Wersja włoska: "Sodalitium", nr 39, listopad 1994, ss. 29-35.

 

Z języka francuskiego tłumaczyła Iwona Olszewska

 

Przypisy:

(1) Bihlmeyer-Tuechle, "Histoire de l'Eglise", vol. III. l'Eglise des temps modernes ["Historia Kościoła", tom III. Kościół czasów współczesnych], éd. Salvator, Mulhouse 1964, ss. 341-342.

 

(2) Ojciec Generał Towarzystwa Jezusowego, następca świętego Ignacego Loyoli był w ten sposób życzliwie nazywany, w odróżnieniu od "białego papieża", którym jest Biskup Rzymu.

 

(3) James Brodrick, Origines et expansion des Jésuites, tom II, éd. Sfelt, Paris 1950, s. 174.

 

(4) J. Cretineau-Joly, Histoire religieuse, politique et littéraire de la Compagnie de Jésus (Historia religijna, polityczna i literacka Towarzystwa Jezusowego), Lecoffre Paris 1859, tom II, s. 111.

 

(5) J. Brodrick, op. cit., ss. 175-176.

 

(6) Les petits Bollandistes vies des saints, przez Msgr. Guérin, Paris Bloud et Barral Libr., tom VIII, 15 lipca, s. 346.

 

(7) J. Brodrick, op. cit., s. 173.

 

(8) J. Brodrick, op. cit., s. 174.

 

(9) J. Brodrick, op. cit., ss. 177-178.

 

(10) J. Brodrick, op. cit., s. 179.

 

(11) Les petits Bollandistes..., op. cit., ss. 347-348.

 

(12) J. Brodrick, op. cit., s. 179.

 

(13) Joanna d'Albret, królowa Nawarry, małżonka Antoniego Burbona, księcia Vendôme i matka Henryka IV, króla Francji, który z protestanta stał się katolikiem (zmieniwszy już kilkakrotnie religię...) ażeby wstąpić na tron. Joanna "odziedziczyła po swoim ojcu królestwo Nawarry w 1555 roku, które obroniła przed francuskimi i hiszpańskimi roszczeniami. Sympatyzując z ideami kalwińskimi wzięła wkrótce na dworze Francji pod swą oficjalną protekcję ruch kalwinistyczny gorliwie interweniując w konflikty religijne. Po bitwie pod Jarnac, gdzie zmarł książę Kondeusz, przedstawiła uroczyście zbrojnemu zgromadzeniu kalwinów swojego młodego syna Henryka, oddając im go jako pewnego wodza. W Béarn zabroniła odprawiania Mszy świętej i oficjalnie ustanowiła kalwinizm". (Cf. "Enciclopedia Cattolica, tom. VI). A zatem nie należy się zdumiewać, że niewiasta ta posłużyła się kalwińskimi korsarzami, którzy odwoływali się do niej w walce przeciw katolikom.

 

(14) J. Cretineau-Joly, op. cit., s. 113.

 

(15) Szczegóły tego opowiadania wyjęte są z listu Ojca Pedro Diaz w Funchal do Ojca Leo Henriques, prowincjała portugalskiego, datowanego na 18 sierpnia 1570, do którego odwołują się niemal wszystkie biografie. Diaz dowiedział się o wszystkich szczegółach masakry od dwóch marynarzy portugalskich, którzy byli tego świadkami. Ojciec Diaz podsumowuje swój list słowami głębokiego żalu, iż nie był na Santiago, lecz, jak zobaczymy dalej, rzeczywiście nie miał czego żałować.

 

(16) J. Brodrick, op. cit., ss. 180-181.

 

(17) J. Cretineau-Joly, op. cit., s. 117.

 

(18) Bibliotheca Sanctorum, Pontificia Università Lateranense (Papieski Uniwersytet Laterański), Roma 1982, tom III, kol. 389.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMX, Kraków 2010

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: