Za Przyczyną Maryi

Przykłady opieki Królowej Różańca św.

Matko Chrystusowa

Maryja nawraca zbłąkanych do Chrystusa

Syn uratowany
(Zdarzenie prawdziwe)

Nieboszczka matka moja opowiadała mi wypadek, który za jej młodości w Warszawie się przytrafił:

Pan Edward Podoski, mówiła, niepospolitej urody i talentów, powróciwszy z podróży po cudzych krajach, tak zapomniał o Bogu, iż na wszelkie bezprawia był gotów. Nie widziano go nigdy w kościele, trawił dnie i noce na hulance przestając z ludźmi skażonych obyczajów, przez co także nadwerężył bardzo znaczny majątek, a jak wielu twierdziło, że gdzieś tam za granicą z masonerią się zapoznał i że to miał być powód jego odrazy, a nawet niejakiej trwogi na widok Krzyża Pańskiego lub jakiegokolwiek obrządku Kościoła. Rodzice pomarli mu w jego małoletności, opiekun, stryj, rad, że go młodzieniec skwitował zupełnie bez ścisłych rachunków z czynności opieki, patrzał więc na jego postępki przez palce, nawet mu pochlebiał.

Jednakże był to młodzieniec z natury wielce uprzejmego serca i tylko mu głowę nowinki zagraniczne przewróciły – wszystkie więc uwagi krewnych wesołymi, grzecznymi żarty zbywał, a sam coraz dalej brnął w złym życiu.

Między innymi talentami bardzo się odznaczał w muzyce, a szczególniej na klarnecie równał się z najpierwszymi wirtuozami, ciągle też u niego bywały koncerta, śpiewy chóralne z oper, najczęściej bardzo nieobyczajne, do których wielkim kosztem sprowadzał operzystów i muzyków najsłynniejszych.

Jedna okoliczność w tym jego rozpustnym życiu wielce dziwiła sąsiadów, co dzień bowiem po przepędzonej na podobnych hulankach nocy, ludzie po drodze przechodzący o samym świcie widzieli, jak ktoś otwierał pałacowe okno wychodzące na wschód, a potem tuż przed okazaniem się słońca, dawał się słyszeć klarnet i najśliczniejsze tony, jakie tylko wielki wirtuoz dobyć jest zdolnym, płynęły na nutę Godzinek do Niepokalanego Poczęcia Matki Boskiej, a z takim na przemiany słodkim i bolesnym uczuciem, z takimi misternymi przechodami smutnych, rozpaczliwych tonów, do wesołych pełnych nadziei głosów, że zdawało się, iż to aniołowie Pańscy tak śpiewają, płacząc nad grzesznym człowiekiem a w końcu radują się nad jego upamiętaniem.

I tak to trwało przez rok cały po powrocie Podoskiego z zagranicy: Jednego rana, pamiętam, było to w samo święto Wniebowzięcia Najświętszej Panny, tylko com była powróciła z kościoła, wchodzi do mego pokoju twój ojciec wzruszony:

Wiesz – mówi – co się z Podoskim stało? Oto przeniósł się dziś z rana do wieczności, ale do dobrej, daj nam Panie Boże każdemu taką śmierć. Tylko co ode mnie wyszedł pan Hryniewiecki, bardzo smutny i zmartwiony, który był świadkiem naocznym. Całą przeszłą noc bawili się w pałacu Podoskiego, mnóstwo było gości, wszakże sam gospodarz, choć udawał wesołego, był jak nieswój, grać nie chciał, pił także mało, lubo do kielichów i do zabaw ze zwykłą sobie uprzejmością wszystkich zachęcał.

Pan Hryniewiecki docinał mu nieustannie między innymi, że go ktoś widział wczoraj na nieszporach w kościele Reformatów; ale on go tylko milczeniem i słodkim uśmiechem zbywał, a o pewnej godzinie po północy, wymknął się z pokojów.

Po godzinie spostrzegł pan Hryniewiecki, że gospodarza nie ma i do grających rzekł: zemknął Podoski, pewnie komponuje u siebie jakąś kantatę, pójdźmy do niego szturmować.

Pobiegli więc najżwawsi za Hryniewieckim do gabinetu Podoskiego; zbliżając się nagle, słyszą głos klarnetu, ale tak przecudny, że mimowolnie się zatrzymali.

Już też świtać poczęło, a Hryniewiecki, który także był wielki amator muzyki, w miarę jak coraz żywsze, świetniejsze wykonywał tony, rzekł jak w zachwyceniu:

Ja wiem, co on umie, ale jeszcze nikt tak nie grał. A kiedy nagle zwrócił do tempa wolniejszego, odezwał się: A niech mię... to pan Edward, gra fantazję na Godzinki, tak, tak, to Godzinki! A to przednia rzecz.

Wpadł do gabinetu, a młodzież za nim, lecz jak tylko próg przestąpili, zatrzymali się mimo woli jak wryci, bo cóż ujrzeli?

Pan Podoski stał wśród pokoju w surducie rannym, z szyją i piersiami odkrytymi, włosy jego czarne, obfite, wietrzyk ranny dość silny na wszystkie strony rozwiewał, jak gęste włosy, blady jak nieboszczyk, okiem łzą przepełnionym, ognistym, nieruchomym, wpatrywał się w barwy coraz mocniejsze, naprzeciwko wschodzącej zorzy po niebie wypogodzonym, ustami ruszał, jakby się do śpiewu gotował, w jednej ręce trzymał klarnet a w drugiej nuty jakieś, od ręki świeżo pisane, stał nieruchomy jak posąg, z głową trochę wyciągniętą ku wschodowi, cała jego twarz okazywała jakiś nadzwyczajny stan duszy, ciche łzy nieustannie jedna po drugiej po niej płynęły i koszula rozpięta drgała mocno od strony serca, widocznie z powiększającym się jego biciem.

Zdawał się ciągle czegoś oczekiwać, i co chwila wyciągał i podnosił ręce ku wschodowi w milczeniu. Nic koło siebie nie spostrzegł, ani wpadającej wrzaskliwej młodzieży nie słyszał, jakby nie był już na tym świecie. Wtem pierwsza gwiazda poranna błysła w oknach, a Podoski wydał krzyk radości i począł śpiewać z nut, które w ręku trzymał – ale jak? Hryniewiecki, co znał jego piękny tenor dobrze wyrobiony, powiada, że nigdy nic podobnego na świecie nie słyszał. Była to jakaś przecudna, miła, kościelna, nieznana mu dotąd harmonia, na te słowa: "Olej wylany, o Maryjo, Imię Twoje! A słudzy Twoi bardzo zakochali się w Tobie", a potem i te dwa wiersze:

"Proszę byś mnie zbawienną drogą prowadziła,
A przy śmierci mnie słodką Maryją przybyła".
Wtem zaczął nagle słabnąć głos jego, już przecudnym głosem kończył ten wiersz: "A przy śmierci nam słodką Maryją przybyła", ale tak wyraźnie czysto, z taką smętną rozdzierającą serce rezygnacją, że już nie będąc panem siebie podskoczyłem do niego, lecz w tejże samej chwili niewymownie potężnym głosem, co by żelazne nawet piersi potargał, krzyknął:

– Matko, Tyś przybyła! i padł oblany strumieniem krwi w moje objęcia.

Widocznie żyła w piersiach pękła. Czemprędzej omdlałego zanieśliśmy na łoże, słudzy rozbiegli się po doktorów. Z jego ócz i ust lały się strumienie łez i krwi, a on rychło przyszedłszy do przytomności, z uśmiechem na twarzy spokojnej, dziękował za posługę przyjacielską i tylko prosił, ażeby mu Ojca Anzelma Reformata czemprędzej przyzwano, dodając: ten doktor mnie wyleczy, nie inny. Próżne były doradzania Hryniewieckiego, musiano jego wolę spełnić, bo odmówienie onej w coraz gorszy stan go wprawiało i coraz widoczniej upadał na siłach. W kwadrans przybył Ojciec Anzelm i udał się do pana Podoskiego, zamknąwszy drzwi na klucz.

Po dwóch godzinach klucz w zamku dał się słyszeć, otworzyły się drzwi oboje, wyszedł Ojciec Anzelm i z słodką i wesołą twarzą rzekł: Wielmożni panowie, pan Podoski prosi wszystkich do siebie.

Weszliśmy więc do pokoju sypialnego po cichutku. Słaby leżał spokojny na łożu, na jego obliczu, śmiertelną boleścią okrytym, najwyższa radość i pokój się malowały, ręce miał na piersiach, na krzyż złożone, obrazek w prawej, który mocno do serca przyciskał.

Nie będę się wam długo naprzykrzał – rzekł chory – bo com miał najpilniejszego do powiedzenia, o tym już się dowiedział kochany O. Anzelm w generalnej spowiedzi, którą z łaski Boga i jego teraz odbyłem i mogę mieć ufność w Jego miłosierdziu, prawda Ojcze – dodał nieco trwożliwym głosem.

O. Anzelm przystąpił do łoża, wziął go za rękę i rzekł z wesołym obliczem: Tobie, mój panie Edwardzie, nie ma od dziś dnia co innego być w sercu, jeno: W Tobie Panie złożyłem nadzieję moją, nie będę zawstydzony na wieki.

O tak – rzekł znów z radością – a teraz właśnie Ojcze chcę opowiedzieć tym łaskawym panom, co jest we mnie pobudką mojej tej nieograniczonej nadziei.

Wiecie wszyscy, jakie moje było życie i w jakie błędy po wczesnej stracie rodziców pogrążyło mnie złe towarzystwo za granicą.

Wszystkie zasady wiary, które mnie chłopczynie wpajała nieboszczka matka, zachwiane zostały, pyszniłem się z tego, co mnie teraz przeraża i to aż nadto wam wiadomo. Lecz jedna rzecz jest wam tajną.

Oto, że mi w całym tym odmęcie życia bezbożnego pozostał jeden zwyczaj chrześcijański odmawiania o świcie Godzinek do Najświętszej Maryi Panny i tak mnie swoim przykładem nieustannym do niego wdrożyła matka, żem go nawet pośród najgłupszego szału, nigdy zupełnie nie zarzucił i pod pozorem muzyki, czasem niemal machinalnie do niego wracałem. Trudno pojąć mi, co w nim przy tak występnym życiu mogło być pobożnego i korzystnego dla duszy, dość żem go nie rzucał także jako drogą pamiątkę matki, a co najdziwniejsza, że im huczniejsza była w nocy hulanka i głowa wrzała od złych myśli, tym bardziej coś mnie pobudzało, brać się o świcie do tej muzyki, zdawało mi się zawsze, że ta nuta Godzinek uspokaja nerwy i rzeźwi ducha, kryłem się jednak z tym przez wzgląd ludzki.

Pozawczoraj, istotnie byłem w kościele Reformatów, śpiew tych Godzinek mnie tam przywabił, zakrywszy szczelnie twarz płaszczem wziętym od sługi, stanąłem w kąciku ciemnym kościoła i tak mi żywo przyszła na myśl matka, jej głos, jej słodkie oblicze, żem już od łez wstrzymać się nie mógł i pierwszy raz od lat dwudziestu przeżegnałem się, westchnąłem mocno i jakby się lękając samego siebie, uciekłem z kościoła.

Kiedyś mnie ty, dzisiejszej nocy, Henryku, przycinki o to czynił, mocnom się zawstydził, byłem zły na samego siebie i postanowiłem mocno, dla położenia końca tym, jakem mniemał, przesądom, już nie odgrywać Godzinek. Kiedy zaś zbliżała się chwila ranna, poczułem jakąś trwogę i tęsknotę dotąd mi nieznaną, nie mogłem z wami grać, więc żeby się lepiej zagłuszyć, pobiegłem do tego pokoju i wziąłem się do pisania arii na słowa nieprzyzwoite, którą wiadomej osobie przyobiecałem. Wziąłem się do roboty namiętnie z drażliwością, która coraz się zwiększała, na koniec tak mi się ciężko na piersiach zrobiło, żem musiał otworzyć okna. Wtem już świtać poczęło, pierwsze ukazanie się zorzy przykro mię ubodło w serce, zdało mi się, że to znak dany do zwykłej mojej muzyki, więc czemprędzej powróciłem do roboty, pisałem, ogień czułem w głowie i zimno w sercu, mazałem, poprawiałem, nic się nie chciało skleić w mojej kompozycji, na koniec po wielkich wysileniach jako tako pierwszą strofę arii ukończyłem. Głowa mnie mocno bolała, sparłem ją i zakryłem ręką jakby dla skupienia myśli.

Wtem posłyszałem nagle przed sobą szelest sukni jakby niewieściej, zrazu niedowierzałem sobie, lecz coraz bliższy i mocniejszy słysząc, podniosłem głowę i ujrzałem nieboszczkę matkę moją. Słowa nie mogłem wymówić, nie tyle z przerażenia, ile z żałości pomieszanej z radością.

Matka przystąpiła poważnie do stolika, spojrzała smutnym wzrokiem na mnie, wzięła w rękę nuty i dwa strumienie łez puściły się z jej oczu i padły na papier, ona go na stół złożyła i znowu patrzała na mnie smutno w milczeniu. Porwałem w rękę papier, patrzę, wszystkie nuty i słowa zaczętej arii wypłukane zupełnie od łez, więc już nieprzytomny rzekłem sobie z żalem:

Cóż ja mogę napisać już tam, gdzie twoje łzy matko padły? A ona na to dziwnie łagodnym głosem:

Pisz, jeśli jeszcze możesz, niżej te słowa:

"Olej wylany, o Maryjo Imię Twoje, a słudzy Twoi bardzo się zakochali w Tobie!" A potem te:

"Proszę, byś nas zbawienną drogą prowadziła,
A przy śmierci nam drogą Maryją przybyła".
Znajdź nutę w twoim sercu na te słowa, jeśli jeszcze możesz. Może się Maryja nad twym sercem zlituje w tych ostatnich godzinach nędznego życia twego. O synu, jam cię inne przy życiu śpiewać uczyła. O Edwardzie, czy się matka z synem wiecznie cieszyć będzie? Potem jęknęła cicho jak dziecię konające i znikła mi z oczu, a ja nie zemdlałem, ale jakąś nadzwyczajną siłę w mojej niewymownej żałości znalazłem, zdawało mi się, że mi serce w piersiach wspak się przewróciło, bo wszystko to było gdzieś przytłumione i jak w ciemnym grobie zaparte, do góry wyskoczyło, na dno opadło i zmalało. Niepojęta jakaś energia ogarnęła duszę moją, wypisałem wszystkie słowa przez matkę dyktowane, bom przypomniał sobie, że wyjęte są z Godzinek, poczym wziąłem dorabiać nutę, tak szybko i z takim zapałem, że mi się zdawało, nie pióro ale węgiel żarzący w ręku trzymałem.

Naglony byłem także myślą, że już nadchodzi święta pora, w której zwykłem odgrywać Godzinki, a po ostatnich słowach matki czułem, że wolałbym umrzeć, jak ją opuścić.

Nie wiem, jak to długo trwało, ale pamiętam tylko, że kiedy pierwszy śpiew ptaków dał się słyszeć pod oknem, już był śpiew ukończony; porwałem więc klarnet, żeby odegrać Godzinki, że grałem nadzwyczaj namiętnie i z jakąś niecierpliwością, bom chciał je ukończyć, nim się ukaże zwykła gwiazda poranna i czułem niewypowiedzianą żądzę za jej ukazaniem się, wyśpiewać moją dopiero zrobioną nutę, na wiadomą modlitwę, coś mi w sercu te słowa szeptało:

Edwardzie, to chwila, od której twoje niebo i piekło zawisło, teraz, a potem już nigdy. Po ukończeniu więc porwałem za nuty, ciągle śledząc ukazania się gwiazdy.

Lecz za pierwszym blaskiem, ponad obłoczkiem jednym brzaskiem zorzy ozłoconym, mój Boże, nie gwiazdę ujrzałem, ale niewiastę wspaniałą przecudnej urody z koroną na głowie, w długim okryciu szafirowym, z powiewnym włosem i z lilią w ręku, a nad głową gwiazdy jak brylanty utworzyły Imię Maryi. Chciałem już paść na kolana, strach nadziemski mnie ogarnął, wtem spostrzegłem matkę leżącą u stóp Najświętszej Panny i w sercu moim przeraźliwy głos się odezwał: Matka błaga za syna swego Matkę Boską! Edwardzie, teraz albo nigdy, błagaj ty za siebie.

Więc już jak winowajca, któremu ostatni raz pozwala sędzia zabrać głos na obronę swoją, począłem śpiewać moją nutę i modlitwę, a śpiewając, ciągle patrzyłem na tę Królowę i matkę u Jej stóp leżącą. Z początku Najświętsza Panna surowo zdała się patrzeć na matkę, która Jej stopy łzami oblewała, a ja coraz mocniej moją modlitwę śpiewałem, czułem, że mi ona serce kruszy na miazgę, a w miarę jak mój głos pośród łez niknął, to Najświętsza Panna milej na matkę pozierała.

Potem przyszła chwila, kiedy mi się zdawało, że pęknie, rzuciłem jeszcze okiem na niebo, aż tu o niewysłowiona radości, Matka Boska trzymająca za rękę matkę, już przede mną stoi, kładzie rękę na głowę i rzecze:

Synu matka twoja modlitwą drugi raz ciebie na świat porodziła w ciężkich bólach, tak jak ja was wszystkich, spowiadaj się i miej dobrą nadzieję.

Krzyknąłem, a potem nie wiem, co się ze mną stało.

I wtem coraz słabszym głosem rzekł:

To wszystko chciałem wiernie wam, moim przyjaciołom, powiedzieć przed śmiercią, którą już czuję, że jest blisko, bo być może, że Bóg przez moją nędzę przeszłą, a teraźniejsze wesele chce do waszego serca przesłać słowa pokoju.

A nie myślcie, żebym gadał w gorączce albo nie miał umysłu przytomnego, macie prosty bardzo sposób przekonania się o prawdzie mego opowiadania – patrzcie, oto są nuty (i pokazał je nam) patrzcie, pierwsze te linie muzyczne i słowa zupełnie od łez zatarte, a że nie są moje i ziemskie to się łatwo możecie przekonać, spróbujcie na tym już suchym miejscu pociągnąć piórem (jak ja to uczyniłem) atrament się jego nie imie.

I tu z wielkim przerażeniem wszystkich, począł piórem pisać po miejscu oznaczonym, ale daremnie, śladu nie było pisma. Pan Hryniewiecki umoczył palec głęboko w atramencie i począł po tym samym miejscu wodzić, nic, ani znaku, tylko palec mocniej mu się czernił od przyciskania, a linie te były białe jak śnieg, a trochę niżej za najmniejszym dotknięciem, wszędzie się plamił papier.

Wszyscy osłupieli i pobledli.

Potem spokojnie im rzekł chory: A teraz dla miłości Tego, który za nas umarł przebacz mi moje złe przykłady, mój Henryku i przebaczcie mi wszyscy!

Zerwał się z łóżka i klęknął ze łzami przed wszystkimi, błagając o przebaczenie. Wszyscy się rzucili, aby go złożyć na łożu, ale on mocno się opierał, wołając:

Na miłość Ukrzyżowanego, niech posłyszę od was słowo: przebaczamy; jeśli chcesz, to przebaczamy, ale nie wiemy za co. A on uradowany, lecz już mocno zwątlony na siłach: Ale Bóg wie i ja, dziękuję, za was będę się modlił; a teraz żegnam was na wieczność, zostawcie mnie z moim Bogiem.

I już ani słowa nie wymówił, ani na pytania nasze, ani doktorów, tylko ciągle przed siebie patrząc, nucił cichym, czystym głosem jak Anioł: Olej wylany, o Maryjo, Imię Twoje!

Wtem przybył ks. Proboszcz z K., z Panem Jezusem. Doktorzy, panicze, uciekli jakby ich kto gonił, tylko jeden Hryniewiecki i pisarz zostali przy chorym. Czeladź się zbiegła i mocno płakała. Sakramenta św. przyjął z niewypowiedzianym weselem, po Olejach świętych czuł się nieco rzeźwiejszym i prosił O. Anzelma, ażeby czytał pacierze przy konających, słuchał je z największą uwagą i słodyczą, ciche łzy po twarzy spływały, a kiedy O. Anzelm przyszedł do tych słów modlitwy: Chociaż bowiem zgrzeszył jednak nie zaparł się Ojca i Syna i Ducha Świętego lecz wierzył – nagle jakby przy zupełnym zdrowiu podniósł się, klęknął na łożu i wielkim głosem zawołał: wierzę, wierzę, wierzę, a potem już cicho zanucił: Proszę, byś mnie zbawienną drogą prowadziła, a przy śmierci mnie słodką Maryją przybyła i padł w objęcia O. Anzelma.

Rzucili się do niego Hryniewiecki i pisarz, ale już Podoski nie żył.

K. S. C.

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 61-70.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2005

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: