Za Przyczyną Maryi

Przykłady opieki Królowej Różańca św.

 

Bramo Niebieska

Przez Różaniec do nieba

 

O. Konstanty Żukiewicz OP

 

Kartka o Matce Bożej Różańcowej w Tarnopolu z czasów inwazji ukraińskiej

 

Było to dnia 4-go, w pierwszą niedzielę maja 1919 r., gdy kościół polski, święcił uroczystość Swojej Królowej, a zakon Dominikański, obchodził pamiątkę 500-letnią zgonu św. Wincentego Ferreriusza, szczególnie uroczyście w Tar­nopolu, jako Patrona swojej świątyni.

 

O godzinie 10-tej wieczór, przyszli żołnierze ukraiń­scy, z najeżonymi bagnetami, wzywając mię, abym natych­miast, stawił się do sądu wojskowego.

 

Sytuacja nie bardzo miła, kto zetknął się, chociażby raz i to z daleka z hajdamakami, a cóż dopiero w polowym sądzie.

 

Poleciłem się gorąco Matce Boskiej Różań­cowej, słynącej łaskami w naszym kościele i św. Wincentemu i spłynęła do duszy mojej dziwna ufność, że w dniu tak wielkim, Oni mię nie opuszczą, ale owszem spełnią jakąś niezwykłą łaskę swoją. Noc była deszczowa i choć majowa ciemna bardzo, szedłem w otoczeniu patroli i odmawiałem różaniec.

 

Wstępując na salę sądową, dorozumiałem się, że cho­dzi tu o spowiedź przedśmiertną skazańca.

 

Ale po co mię wołali?

 

Wszak jest już administrator parafii ks. Eugeniusz Baziak. Przyszedł wezwany pod nieobecność komendanta Woł­ka, który zastawszy go już słuchającego spowiedzi, z nie­wiadomej przyczyny przerwał mu takową i zagroził wyrzuceniem.

 

Wołk posłał patrol po mnie, ale ks. Baziak czekał, aby mi oddać Najświętszy Sakrament.

 

O, jak źle było Panu Jezusowi wśród tych hajdamaków a rzekomo katolików. Żadnego stolika gdzie by można zło­żyć "Sanctissimum", żadnego światła a dokoła kręcą się dzikie postacie Ukraińców, bez najmniejszego znaku uszanowania – jak gdyby Ten Chrystus, nie był ich Bogiem, dlatego, że przyniósł Go ksiądz polski. – Potrzeba więc było wziąć Pana Jezusa na piersi i tulić Go do siebie.

 

– "Gdzie mam spowiadać?" zapytałem.

 

– "Ot tutaj na sali", odrzekł komendant i wskazał mi na stojący pod drzwiami tapczan i na klęczącego przed nim młodego chłopca, Rudolfa Popiela.

 

– "Jak to tutaj? – mówiłem, – wśród tylu świadków, zaprowadźcie mnie do więziennej kaplicy; lub osobnej celi?"

 

– "Innego miejsca nie ma – odpowiedział oficer – jak ksiądz chcesz spowiadać, to spowiadaj, a jak nie, to się obejdzie!"

 

Więc nie było rady i zacząłem spowiedź...

 

Skończyłem spowiedź i już miałem mu podać Komunię świętą, wtem myśl przeleciała mi przez głowę: "Czy prócz ciebie nikt więcej nie jest skazanym na śmierć?"

 

– "Och! jest jeszcze drugi – była odpowiedź – i to jest ogromną męką moją. Ja wiem, że będzie tak, jak mówiłeś ojcze, Matka Boska weźmie mię do Siebie, ale on w nic nie wierzy, a jest bardzo szlachetnym chłopcem, on może zginąć, jak zwierzę... I to jest, co mi zatruwa tę chwilę ostatnią!"

 

Chłopiec był jak lilia czysty, tę mający winę, że kochał Polskę i dlatego był skazanym na śmierć! Żadnej broni nie znaleziono u niego; jednak go o to skazano i nahajkami wyznanie wymuszono...

 

– "Jaką siłą – zachowałeś tak czystą duszę, wśród tylu ponęt do złego, wśród znieprawienia tej okrutnej woj­ny?" – pytałem chłopca.

 

– "Ojcze – odrzekł – w waszym kościele jest taki śliczny obraz Matki Boskiej Różańcowej, tam modliłem się często bardzo..."

 

– "Módl się – odrzekłem – módl się gorąco, do Matki Boskiej Różańcowej. Komunię św. w tej chwili ci nie dam, bo mam tylko jedną Hostię, więc muszę ją mię­dzy was obu podzielić – ofiaruj te ciężkie chwile twoje, za jego nawrócenie, a zobaczysz pójdziecie razem do Mat­ki Boskiej!..."

 

– "Czy już, nie ma więcej nikogo do spowiedzi?" – zapytałem oficera.

 

– "Ot, jest jeszcze jeden skazaniec", brzmiała odpo­wiedź, i wskazał na młodego człowieka, stojącego wśród żołnierzy. Był to, ukończony student filozofii, Jerzy Dmytrów.

 

Zbliżyłem się do niego z zapytaniem, czyby się nie chciał pojednać z Bogiem?

 

Odpowiedział mi pełen spokoju: "Proszę księdza nie odbierać mi odwagi. Ukochałem Polskę i ona była jedyną ideą mojego życia, śmierć moja niech będzie dowodem – jak ją kochałem i jak jej służyłem. A ze śmiercią skończy się wszystko, bo poza nią nic nie ma i ja w nic nie wierzę!"

 

– "Właśnie – odrzekłem, – przychodzę mój bra­cie drogi, aby ci więcej jeszcze dodać odwagi, bo wiara nie odbiera jej, ale dodaje. Zresztą jesteś pewnym, że poza grobem nic nie ma, że ze śmiercią kończy się wszy­stko?"

 

– "Czy jestem pewnym... pewnym??? – powtarzał, jakby chciał sobie coś przypomnieć, – pewnym nikt być nie może, ale wątpię!"

 

– "Więc czy nie lepiej – rozwiać te wątpliwości, a jeśli tam coś jest, czy nie lepiej iść przygotowanym: – życie twoje tutaj było ciężkiem, śmierć okrutną, tam przynajmniej lepiej ci będzie!"

 

Skupił się w sobie na moment, a po chwili wyrzekł: "Nie myślałem o tym księże, nikt tak do mnie nie mówił..."

 

– "Pan pozwoli", zwróciłem się do komendanta "że z tym człowiekiem porozmawiam nieco".

 

Ale groźny Wołk, odrzekł krótko: "Jeśli delikwent chce się spowiadać to dobrze, na żadne się rozmowy nie zgadzam".

 

– "Przecież pan także katolik – mówiłem dalej – pan słyszy, że tu nie ma mowy o sprawach politycznych, ale o rzeczach sumienia, proszę więc nie bronić..."

 

Wołk skinął głową i poszliśmy ze skazańcem do sto­jącego w kącie tapczanu...

 

Po chwili rozmowy zaszedł znowu jeden epizod. Dmytrów był strasznie zbitym tak, że nie mógł klęczeć, więc prosiłem go, by usiadł przy mnie.

 

Rozmowa nasza była krótką, bo jak się okazało i nie­wiara nie była głęboką, ot zwykła niewiara młodzieńcza, jedno moje zdanie wystarczyło, aby go przekonać zupełnie i usłyszeć wyznanie: "Ojcze wierzę we wszystko tak, jak uczyłem się w katechizmie!"

 

I – rozpoczęliśmy spowiedź.

 

Wtem na środek sali wchodzi Wołk i głosem dono­śnym pyta: "Dlaczego delikwent nie klęczy? spowiadać księdzu pozwalam, ale rozmawiać zabraniam!"

 

Dmytrów odpowiada spokojnie:

 

– "Nie klęczę, boście mię tak zbili, że klęczeć nie mogę".

 

Wołk sroży się więcej jeszcze, podnosi rękę i wrzeszczy:

 

– "Protestuję przeciw temu, bo u nas nikogo się nie bije!"

 

Tymczasem bili –

 

Och! i jak bili, że ludzie konali pod nahajkami!

 

– "Proszę komendanta, by mi nie przeszkadzał i pozwolił kończyć spowiedzi".

 

Słyszę na to rozkaz!

 

– "Spieszyć się, bo nie ma czasu!"

 

Po spowiedzi prosił mężny skazaniec, aby się z nim pomodlić.

 

Jakaż modlitwa stosowniejszą była jeśli nie: "Zdro­waś Maryjo"?

 

Odmawiał, każde słowo, ze skupieniem, tak głębokim, jakby od razu chciał wchłonąć w siebie wszystkie prawdy i wszystkie moce, w modlitewnych wyrazach zamknione.

 

A, gdy doszedł do słów: "I w godzinę śmierci", czu­łem, że śmierć dla niego straciła już zupełnie swoją grozę, bo ujrzał duszą Królowę tej Polski, za Którą umierał...

 

– "Ojcze, dziękuję ci, – mówił – bo nikt mi tyle szczę­ścia nie dał w życiu, wiele ty mi dałeś, ostatniemi słowami moimi będzie ta modlitwa, którąś mi przypomniał".

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

Nastała chwila Komunii świętej.

 

Na tapczanie złożyłem Najświętszy Sakrament, i klę­cząc w pośrodku nich dzieliłem Hostię: na szczęście przyj­mowali Ją z wiarą i męstwem pierwszych męczenników. A mnie przypominały się więzienia Mamertyńskie i słowa św. Ignacego z Antiochii brzmiały w uszach: "Jestem w otoczeniu lampartów tj. żołnierzy hajdamackich, którym, gdy czynisz dobrze, złościsz ich na siebie".

 

Dla człowieka niewierzącego była to chwila najczar­niejszego fatum i najokropniejszego tragizmu, dla człowieka wiary dokonywał się tutaj jeden z cichych cudów Pańskich.

 

Ten tapczan zmieniał się nagle w ołtarz, wzrokiem ducha widziałem Ją Samą Królowę Różańca św., z Matczyną czułością i dziewiczą pięknością, przychodzącą tutaj. Szła nie sama, ale w towarzystwie tego wielkiego św. Wincentego, którego święto i rocznicę święciliśmy "Anioła pociechy" i "Anioła sądów Bożych", nawracającego dusze i nieśli dla jednego Paschę powrotu do wiary, a dla obu heroizm śmierci samej, która zmieniała się im, nie tak jak chcieli kaci w okrutną torturę, ale w sen słodki, dzieci usypiających przy Sercu Matki.

 

I – to była ta Pascha, czy cud, o czym ufałem, że się spełni!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

Niepojęta pociecha, choć łzami sączyła się w duszę moją i przepełniała ją po brzegi!

 

Ale wśród gorzkich chwil mojego życia, był to mo­ment najbardziej gorzki. Wiedziałem, że umierają niewinnie, tą wiedzą powiernika dusz, jaką ma kapłan w sakramencie pokuty, wiedziałem, że niczego im nie udowodniono i wy­rok wykonano na podstawie krzywoprzysięstwa 8-miu hajdamaków. Wiedzieć – o tym, że niewinność za moment stanie w obliczu śmierci a nie móc cofnąć i przyjść z po­mocą, – to jest męką, męką, którą opisać nie podobna, ją trzeba przeżyć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

Groźny pan Wołk stał przede mną.

 

– "Tych ludzi – mówiłem – skazaliście niewinnie, sumienie każe mi to panu powiedzieć!"

 

Czułem, że przeszedł po nim dreszcz.

 

Jąkając się, zaczął mówić, że to przecież nie należy do przyjemności ludzi na śmierć skazywać, że grzebią się przepaście między dwoma narodami, itd. itd.

 

– "Nie przyszedłem dysputować! – dorzuciłem – ale tylko przypomnieć panu, że masz uczynić wszystko, co w pańskiej jest mocy, aby wykonaniu wyroku przeszko­dzić, jeszcze czas!"

 

– "A – jak ksiądz tak mówi" – odrzekł po namyśle – "proszę mi zaufać, poczynię wszelkie kroki, by do śmierci nie przyszło", i podał mi rękę. Z przymusem dotknąłem jej, jak ręki kata – ale na moment sądziłem, że może w człowieku tym jest choćby iskra szlachetności.

 

Wyszedłem na ulicę. Lecz zaledwie postąpiłem kilka­dziesiąt kroków, rozległo się sześć karabinowych strzałów!...

 

Pociemniało mi w oczach, oparłem się, o jakiś kawał muru – komendant ukraiński spełnił oficerskie słowo!?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 

Nie jeden, czytając te kartki, zdziwi się nad dzikością hajdamaków, nad kulturą i katolicyzmem Ukraińców.

 

Jako Polak wiem, że potrzeba było dla dźwigającej się naszej ojczyzny aż takich ofiar dla tego zakątka ziemi by polityków szerzej rozwarły się oczy...

 

Ale – jako kapłan, nie wiem, co podziwiać, czy żal tego pierwszego młodzieńca, że druh jego zachwiany w wie­rze, czy szybki a przepiękny powrót do wiary drugiego, jedno mi tylko jasnem, że to jest największą łaską Matki Boskiej, kiedy w śmierci bohaterskiej daje śmierć z Swoim Imieniem!

 

 

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom II. (Przykłady na październik). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1927, ss. 93-99.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do spisu treści
"Za przyczyną Maryi"

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: