MISTRZOWIE SŁOWA

Ksiądz Zygmunt Golian

O. Zdzisław Bartkiewicz SI

Ś.p. ks. Zygmunta Goliana, któż z nas nie znał, lub nie słyszał o nim w Polsce. Najzaciętsi jego przeciwnicy, a miał ich niemało, musieli uchylić czoła przed tą postacią fenomenalną: przed głęboką a wszechstronną jego erudycją, siłą i świetnością jego wymowy, przed charakterem jego kapłańskim, który nieskalanym do końca życia swego dochował. Nazwy: "Złotoustego", "drugiego Skargi", "artysty słowa", "chluby Duchowieństwa Polskiego", to tytuły należne jego geniuszowi, pracy niezmordowanej i gorliwości kapłańskiej, których dowody składał przez lat trzydzieści z górą, nie oglądając się na żadną nagrodę ziemską – działał zawsze jak mu sumienie kazało – nieustraszenie – może czasem za gorąco i bezwzględnie, ale zawsze w przekonaniu, że to jego święty obowiązek – w sprawie Bożej i dla Boga.

Gdyby w jakimkolwiek innym kraju pojawił się podobny mu człowiek, jakby umiano ocenić, zużytkować, nagrodzić jego talent, pracę, poświęcenie? Gdyby w Niemczech, Francji, lub indziej zmarł człowiek podobnej miary, całe by się towarzystwa zawiązały, biorąc w opiekę jego spuściznę literacką, ażeby z niej nic nie uronić, a przekazać jak najwyrazistszy ślad jego geniuszu dalekiej potomności... (*).

KRÓTKI RYS ŻYCIA

Ś.p. ks. Zygmunta Goliana

Śp. ks. Zygmunt urodził się w Krakowie dnia 2 maja 1824 r. z rodziców niezamożnych, ale zacnych i religijnych. Ojciec jego Paweł Nałęcz Golian był chirurgiem z zawodu i jako taki służył w listopadowym powstaniu, matką mu była Kunegunda z Pruchnickich, osoba wielkiego serca i w ogóle wyższego nastroju duchowego.

Do jedenastego roku chował się młody Zygmunt w domu rodzicielskim z dwoma starszymi braćmi Pawłem i Walerym, z których jeden służył wojskowo w armii austriackiej, drugi zaś był inżynierem, a jako lekkoduch przerzucał się na różne zajęcia, co dało później powód do mylnych pogłosek, jakoby ks. Golian za młodu był żołnierzem, urzędnikiem, aktorem itd. Prócz tego miał dwie siostry Ludmiłę i Wandę, późniejsze pp. Sobieniowską i Juszczakiewiczową, obie dziś jeszcze żyjące. Miłość dla rodzeństwa zachował zawsze ks. Golian żywą, chętnie i często do każdego z nich pisywał, troskliwie dopytując o najmniejsze szczegóły ich powodzenia, wspierał radą i kieszenią wedle ich potrzeb i swojej możności. Słowem był dla nich, kochającym i wylanym bratem.

Wyjątkowa atoli miłość łączyła go z matką, w której widział ideał dobroci, uosobienie cnoty. Wszystkie listy jego nacechowane są tym uczuciem głębokim miłości synowskiej, pragnieniem uchylenia cienia smutku z jej czoła, a sprawienia jej przyjemności we wszystkim – tak było za młodu, tak później kiedy był księdzem – aż do jej śmierci, po której niepocieszony zostawał przez czas długi, "zamarł mi świat cały z śmiercią matki".

Czy z braku rozwinięcia, czy też z braku chęci, dość że z początku bardzo słabe a nawet niedostateczne czynił postępy w nauce. Zniechęcony tym ojciec postanowił oddać go do rzemiosła. Matki nie było podówczas w Krakowie, bawiła bowiem u brata swego, lekarza w Ostrowcu, nie miał się więc kto za nim wstawić. I młody Zygmuntek terminował przez dwa lata u złotnika Westfalewicza przy ulicy Floriańskiej, o czym wspomina sam w jednym z późniejszych kazań. Ciężki to był nowicjat dla młodego chłopca, bo pominąwszy zmianę losu p. Westfalewicz kochał się w kieliszku, a jak przyszedł podochocony do domu, to nie obeszło się bez krzyku i guzów, które wszystkim obficie rozdzielał, a te burdy i przekleństwa pijanego pana majstra były tak straszne, że po kilkudziesięciu jeszcze latach, przedstawiały się ks. Zygmuntowi jako "obraz istnego piekła".

Ale co nad to cięższym było, to rozwianie pierwszych marzeń i pragnień. Od młodych lat żywił on w sobie żądzę zostania kapłanem, toteż czuł, że ta droga odwodzi go od upragnionego celu, ale mimo to nie dał za wygraną. Czy bojąc [się], czy nie chcąc napierać na ojca, skuteczniejszą obrał sobie drogę do dopięcia swych zamiarów. Oto nie mając czasu w dzień, wieczorami wybiegał z warsztatu pod kościół Panny Maryi i tu klęcząc pod krzyżem, ze strony kościoła św. Barbary, prosił gorąco Boga, by przyjął jego ofiarę i pozwolił mu zostać sługą Ołtarza.

Ale nie zaraz miał doznać skutku swojej modlitwy. Nadjechała wprawdzie matka z wujem do Krakowa i zobaczywszy swego faworyta w tak opłakanym stanie, odebrała go z terminu, a wuj odebrawszy solenne przyrzeczenie pilności, zobowiązał się wziąć na siebie koszt dalszego jego wykształcenia. Ale z narady wypadło, że go oddano na razie do szkoły technicznej, do której przez lat trzy uczęszczał. Co było powodem zmiany w kształceniu, nie wiemy, dość że w 1841 r. przeszedł młody Zygmunt do gimnazjum, a więc stanął bliżej swego celu. Po złożeniu egzaminu przyjęty został do klasy trzeciej, i cztery klasy następne aż do filozofii ukończył chlubnie w 1845 r. Z ławki szkolnej wprost udał się do Seminarium na studia teologiczne i jako alumn znajduje się od 1846 r. w schematyzmach diecezji kielecko-krakowskiej – czasu więc na jego rzekome kariery: wojskową, cywilną, aktorską – absolutnie nie ma.

Jeszcze jako kleryk zaczął on w czasie wakacji występować na ambonie po wiejskich parafiach jak w Regulicach, Liszkach i Szewny, zawsze z sukcesem, toteż wszyscy ci proboszczowie jak pisze do matki, obiecywali mu wystarać wikariat u siebie. Pierwszym atoli większym wystąpieniem "przed wyższą nieco publiką" były dwa kazania w Morawicy i mowa żałobna na pogrzebie obywatela Jadowskiego, którą "koniecznie chciano drukować", ale młody mówca oparł się temu, "bo wiem, jakby to źle przyjęli Misjonarze, którzy mi nawet u Bernardynów w Krakowie nie pozwolili w niedziele miewać kazań, żebym się w dumę nie wbijał".

Święcenia wyższe odebrał w grudniu 1849 r. z rąk ks. biskupa Łętowskiego, który proroczo odezwał się o młodym lewicie: "Ten księżyk będzie kiedyś ozdobą duchowieństwa polskiego". Pierwszą posadą jego w Krakowie był wikariat u św. Floriana na Kleparzu. Ledwo się pokazał na ambonie, a od razu wypłynął wśród duchowieństwa, jako niezwykły talent krasomówczy. Uderzał świeżością pomysłów przybranych w styl barwny i poetyczny, młodzieńczym zapałem i duchem prawdziwej pobożności, którym był całe życie wskroś przejęty. Wszystko w Krakowie zaczęło się interesować młodym kaznodzieją, zwłaszcza pobożne panie sfer wyższych zapraszały go do swoich domów, obsypywały podarunkami i opiekowały się nim materialnie – młody ks. Golian począł być w modzie – wydzierano go sobie – noszono niemal na rękach.

Ale hołdy te nie zawróciły głowy ks. Zygmuntowi, czuł, że mu nie dostaje wiele nauki, pragnął lepszego zgłębienia wiedzy teologicznej. Sposobność nadarzyła się – właśnie wyjeżdżał przyjaciel jego ks. Wincenty Popiel, dzisiejszy arcybiskup warszawski, do Louvain na akademię. Ks. Golian nie miał jak tamten pomocy od familii, ale miał przyjaciół wielu. Wnet znalazła się hojna protektorka, która wzięła na siebie koszta podróży i dalszego kształcenia – a była nią p. Anastazja z Rudnickich hr. Sołtykowa, matka dzisiejszej p. Pawłowej Popielowej. W Louvain oddał się cały pracy naukowej. Oto co pisze w tym czasie do matki:

"Z łaski Bożej i z łaski tych pobożnych dusz, tych serc szlachetnych, którym nie własna sprawa, ale sprawa Chrystusa leży na sercu – jestem już na miejscu i jako auditor jednego z najsłynniejszych uniwersytetów, poczynam zbierać umysłowe skarby, poczynam bogacić ducha i pod względem rozumu i pod względem serca, aby potem tych skarbów użyć na nabycie Chrystusowego królestwa i sobie i bliźnim. Prawda, żem ja zawsze był skory do wyznania swojej nieudolności, nigdym wszakże tak jasno jak tutaj nie widział, że to, co umiem, w porównaniu z tym, co ludzie umieją, niczym jest prawie, dlatego też wezwawszy Bożej pomocy wziąłem się wszystkimi siłami do pracy i mam nadzieję, że byle Bóg użyczył zdrowia, a równych jak dzisiaj chęci, to się z Louvain bez wielkich korzyści nie wyjedzie".

Po powrocie z Louvain do Krakowa przeznaczony został na wikariusza przy parafii Wszystkich Świętych, a przy tym na kaznodzieję katedralnego. Ale niedługo tym razem, bo zaledwo kilka miesięcy zachwycał Kraków swoją wymową, gdyż w jesieni 1852 r. wyruszył wspólnie z ks. Popielem do Rzymu, kosztem dawnej swej dobrodziejki. Po złożeniu trzech egzaminów z teologii cum summo applausu z wieńcem doktorskim i tytułem Apostolici Missionarii powrócił do kraju, aby zdobytych skarbów wiedzy "użyć na nabycie królestwa Chrystusowego i sobie i bliźnim".

Pole do działania otwarło się mu szerokie, jako spowiednikowi i kaznodziei na zamku. Ważna w tym czasie zaszła u niego zmiana, która talent jego kaznodziejski lepiej uwydatniła. Było to właśnie po strasznym pożarze Krakowa, po którym bawił tu czas jakiś O. Antoniewicz, a obecnie dwóch Jezuitów OO. Peterek i Iwo Czeżowski. Kazali oni często w kościele Marków, przy wielkim napływie ludności. W Krakowie jak i w całej Galicji upowszechnił się zwyczaj, że kaznodzieja czytał swój wykład z ambony – tymczasem Jezuici mówili z pamięci, a żywe ich słowo więcej trafiało do serca, niż najpiękniejsza lektura. Przyjaciele i wielbiciele talentu ks. Goliana zaczęli go namawiać, żeby i on dał się do tego nakłonić. Usłuchał i zrazu tylko na wieczornych naukach próbując sił swoich, był pierwszym z krakowskich księży świeckich, co mówili kazania z pamięci. Coraz szerzej rozchodziła się sława młodego kaznodziei i coraz liczniejsze jednała mu koło zwolenników i wielbicieli. Wszystkie domy arystokratyczne zapraszały go na swe salony, uważając sobie za zaszczyt, jeśli się gdzie pojawić raczył, ale "Golian zawsze dziki po swojemu", jak pisał o nim jenerał Skrzynecki do jednego ze swoich przyjaciół, bywał tam tylko, gdzie musiał, gdzie go zniewalały obowiązki wdzięczności dla osób, które nie mogąc jego sobie osobiście zjednać, okazywali życzliwość jego matce, zostającej u niego na opiece i – była to w istocie droga wiodąca do celu – dla takich był ks. Golian wylanym.

Ale to życie w wielkim świecie nużyło go, dzięki swemu charakterowi nie wyrósł na rozpieszczonego labusia i lalkę salonową. Owszem wśród największego powodzenia postanowił opuścić świat i wstąpić do zakonu Kaznodziejskiego. Zamysł ten zrodził się w jego duszy, kiedy kazał na ruinach kościoła Dominikańskiego w Krakowie, zniszczonego pamiętnym pożarem w 1854 r.

Byli wówczas przytomni [(obecni)] na jego kazaniu księża A. Prusinowski i J. Leszczyński. Rozmawiając wspólnie z ks. Golianem o minionej chwale tego zakonu w Polsce, postanowili podnieść go wstępując doń razem. Jeden ks. Golian dotrzymał z nich przyrzeczenia, dwaj inni rozważywszy rzecz na zimno, porzucili swój zamiar. Nie było to atoli prawdziwe powołanie, ale raczej poetyczne zachcenie. Zakon przedstawiał mu się jako przystań cicha, daleka od gwaru i wiru świata, w który go wciągano gwałtem i mimo jego woli.

Na samą wieść o tym zamiarze zbiegali się przyjaciele, perswadując, przekonywając, błagając. Ale nie taki charakter jak ks. Zygmunta da się perswazjami powodować – w miarę próśb, nawoływań rosła chęć a raczej upór, by dotrwać na raz obranym stanowisku. Pomimo więc trudności, jakie przedstawiało opuszczenie matki, którą kochał nad życie, postanowił opuścić świat go uwielbiający, porzucić stanowisko zdobyte talentem i pracą i zostać zakonnikiem.

Bóg i dobrzy ludzie jak p. margrabina W., p. E. P. i p. A. H. zaopiekowali się matką, a ks. Zygmunt zwolniony od najważniejszej troski, przywdział dnia 7 marca 1858 r. habit dominikański w Krakowie. Kilka pierwszych miesięcy bawił w miejscu, każąc jak zawsze z wielkim pożytkiem i niezmordowanie pracując w konfesjonale. W sierpniu atoli tegoż roku wysłany został do Gracu, a pod samą zimę do Rzymu na dokończenie nowicjatu i złożenie profesji.

Znalazł w zakonie spokój i odosobnienie, wmawiał w siebie i drugich, że znalazł to szczęście, którego – szukał, ale w chwilach oschłości i smutku rozbierał sam przed sobą swój krok, widział, że to było raczej złudzenie, skutek przyrzeczenia danego w chwili zapału. A dane słowo, to przecie nie powołanie od Boga. Sam gorącego i wylanego serca dla innych, wśród obcych narodowością nie znalazł tej wzajemności, jakiej potrzebował. Jeden magister nowicjuszów w Rzymie odpowiadał jego sercu, ale jak pisze do matki "nie wszyscy podobni jemu". Pragnął powrotu do kraju, "schnę, pisze on, z tęsknoty za krajem", a tu mu zaczęto przebąkiwać o misjach zagranicznych. To wszystko, a najwięcej może sama natura jego niezwykle uposażona, a tym samym wielce samowolna, dla której kluby klasztorne były jarzmem nadto ciężkim, a tym cięższym, że z własnej tylko woli, a nie z natchnienia Bożego podjętym, sprawiły, że po rocznej próbie wyszedł z zakonu, jak pisze do matki, a nie wystąpił. "Co do powodów wystąpienia, ktokolwiek by się pytał, odpowiadajcie, że wyszedłem, nie wystąpiłem, bo występuje tylko zakonnik po profesji, a ja nim wcale nie byłem, tylko się po prostu w habicie próbowałem, a znalazłszy po roku tej próby życie zakonne nieodpowiednie memu usposobieniu i memu powołaniu, zamiar zostania dominikaninem zniewolony byłem zaniechać".

Tak więc przekonawszy się, że ani zakon dla niego, ani on dla zakonu, 24 kwietnia 1859 roku, "z pewną wewnętrzną radością i wdzięcznością Bogu, który mu w tym powrocie do dawnego stanu, tyle swego miłosierdzia okazał", przywdział na siebie napowrót "czarną sukienkę" i powrócił do Krakowa na dawną posadę spowiednika i kaznodziei na Wawelu.

Cięższe było o wiele teraz położenie jego. Wiele przyjaciół i dobrodziejów, zniechęconych wstąpieniem, inni wystąpieniem, odstrychnęli się od niego. To Pan Bóg odrywał go powoli od świata, a przywiązywał coraz silniej do siebie. Doznał miłości ludzi i wiele, teraz miał skosztować nienawiści i niewdzięczności. Ks. Golian kochany, noszony na rękach, może by niejedno przeoczył, za pobłażliwie tłumaczył, może by nie występował tak śmiało, bezwzględnie jak tego sprawa nieraz wymagała. Ks. Golian rozczarowany, zerwawszy ze światem, mógł świetne usługi oddać Kościołowi. A były to czasy ciężkich przejść, machinacje Piemontu, w celu zjednoczenia Włoch i grabież ojcowizny Piotrowej, rozpoczęły się na wielką skalę. W Polsce katolickiej dążenia te znajdowały przychylne echo i potakiwania, a o bohaterze z Kaprery pisano wiele i z uwielbieniem. Ksiądz Zygmunt nie tylko w salonach, ale z ambony począł piorunować i piętnować tę obojętność dla sprawy papiestwa, dowodzić potrzeby niepodległości i niezawisłości Stolicy Świętej. Przez cały miesiąc maj 1860 r. kazał w kościele św. Piotra, o Kościele, w przepełnionej świątyni publicznością, a przeważnie inteligencją. Szkoda, że ledwo połowa ich dała się odnaleźć w rękopisach, bo są to mowy wykończone pod każdym względem.

A nie tylko na ambonie, ale pracował wówczas i dzielnie piórem, w obronie Papiestwa. Cały szereg broszur, gruntownie opracowanych, wydał w latach 1860 i 1861 r. "Słowo o prawdziwym zjednoczeniu", "Nieprzyjaciele sprawy papieskiej w Polsce", "Baczność katolicy" (1860). "Rozbiór broszury: Papież i Polska" (1860). "Kilka słów o doczesnej władzy Papieża" (1861), "Adres katolików krakowskich i skarżąca go protestacja" (1861), "List do Przeglądu Powszechnego Lwowskiego" (1861).

Optymizm, w którym dotąd zostawał, począł się rozwiewać; katolicyzm zimny, w sprawie Stolicy Świętej, począł mu się wydawać czymś potwornym, społeczeństwo polskie, żywiące sympatię dla rozbójniczego Piemontu niegodne, by z nim kapłan katolicki utrzymywał stosunki przyjacielskie – ambona, na którą z takim zapałem i pociechą wstępował, straciła dla niego swój dotychczasowy powab. Oto, co pisze w tym czasie do matki z Krakowa: "Ja stanąłem tutaj 25 b. m. Zaraz na trzeci dzień miałem kazanie o Skardze, u św. Piotra, gdzie dużo było słuchaczy. Dziś znowu na Zamku. Czuję, że mam gardło mocniejsze, ale już nie czuję tej pociechy z mówienia kazań, jak dawniej. Odkąd się ludzie odsłonili ze swoją niegodziwością względem Ojca świętego, odtąd już się nie czuję wśród katolików. Mówię, bo muszę, ale mówię, jakby do ludzi, z którymi już mnie nic nie łączy". Kiedy żywe i namiętne dysputy prywatne, ani nawoływania z ambony nie pomagały, począł się usuwać od ludzi, z którymi dotąd rad przestawał. W liście do jednego z księży dziekanów, który mu polecił zbieranie składek, na jakiś cel pobożny, maluje swe nowe stanowisko. "Co się tyczy moich stosunków z ludźmi, na które zapewnie wiele rachowałeś, powierzając mi ten interes, chciej mi wierzyć, drogi księże Dziekanie, że te zeszły na całkiem inną, niż dawniej kolej. Od chwili, jak społeczeństwo nasze, okazało się obojętne, a raczej niechętne dla sprawy, która mnie, jako katolika i kapłana najżywiej obchodzi, odtąd powiedziałem wszystkim moim znajomym: zostajcie z Bogiem i zupełnie z nimi pozakościelne stosunki zerwałem. Nikogo nie widuję, nikogo też o nic prosić nie mogę. Czynię, co mogę sam, ale się w zbieranie składek nie wdaję. Gdybyś był w mojej pozycji, to samo byś mi odpowiedział". Od tego to czasu zaczęła się jego polemika na ambonie, nie walczył, jak dawniej, z systemami filozoficznymi, które studiował, ale potrącał co chwila o bieżące kwestie Kościoła i kraju, rozpatrując je w świetle wiary.

Wkrótce wypadki w kraju, zwróciły jego uwagę. Gotowało się i zanosiło na coś strasznego. Reformy Wielopolskiego nie w smak były Warszawianom, a echo niezadowolenia rozlegało się w całej Polsce. Bystre oko ks. Zygmunta dojrzało, co się święci i głosem proroczym, począł już w Krakowie pół roku przed katastrofą, ostrzegać przed roznamiętnieniem, które może tylko sprowadzić wybuch rozpaczny, najsmutniejsze za sobą ściągający skutki na biedną ojczyznę.

W sierpniu t. r. otrzymał od J. Eks. ks. Felińskiego, arcybiskupa warszawskiego, wezwanie i zaproszenie na profesora akademii duchownej.

Wszystko, co było znakomitszego w Polsce, starano się pozyskać, i w istocie zgromadzono zastęp profesorów dzielnych pod rektoratem ks. Wincentego Popiela. Ks. Zygmunt utrzymywał zrazu rzecz w tajemnicy, ale w końcu musiało się to stać jawnym. Wszyscy, co tylko byli dlań życzliwi, znając jego bezwzględność w postępowaniu zaklinali go, żeby zaniechał tego kroku i raczej podziękował ks. Arcybiskupowi za jego łaskawość. Ale ks. Golian innej był myśli. Świat krakowski zmierzł mu, ambona go nie cieszyła, postanowił zmienić swe zajęcie i oddać się profesurze. Na prośby i przedstawiania, odpowiada w liście do szwagra swego S. "Nie ma się czego bać, wszakże ja nie jadę w żadnej misji politycznej, będę po prostu profesorem i nic więcej, może się nawet na ambonie nie pokażę".

W połowie października 1862 r. opuścił Kraków, i objął w pierwszym roku wykład dogmatyki ogólnej, do której w rok potem, dołączył dogmatykę specjalną, i obie to katedry piastował aż do zwinięcia akademii. Jakim zaś był profesorem i jakie stanowisko względem kleryków zajmował, niech nam opowie jeden z jego uczniów (1). "Jako profesor ks. Zygmunt, jak dziś mogę wykład jego ocenić, był dla nas w ogóle za podniosły, gdyż z wykładu jego, lubo bardzo wiele korzystało kilka zdolniejszych jednostek, reszta nie osiągnęła odpowiednich owoców. Był to bowiem wykład w całym znaczeniu tego słowa, akademicki, do którego kandydaci przybywający zazwyczaj z nieskończonych kursów seminaryjskich, nie byli odpowiednio przygotowani, ale profesor umiał w nas rozbudzać zamiłowanie swego przedmiotu i wysoko postawić ideał wiedzy, do którego garnęliśmy się z całym zapałem młodych umysłów"...

"A cóż dopiero mam powiedzieć o ks. Zygmuncie w stosunkach jego z uczniami poza obrębem auli akademickiej, kiedy był dla nas, jakby tylko serdecznym i przyjacielskim kolegą. Jak miłe chwile przepędzaliśmy w jego maleńkiej ciupce, przy Żytniej ulicy, gdzie jak nas czterech do sześciu weszło, to się ruszyć nie można było, a że był tylko jeden stołek, więc siadało się na Summie św. Tomasza, albo na ogromnych foliałach".

"Raz, pamiętam, zaprosił nas na asystę w czasie świąt wielkanocnych do siebie, na Żytnią. Przed skromną furteczką zastaliśmy kilka karet pań z arystokracji, które właśnie z ks. Golianem rozmawiały. Nie chcąc przeszkadzać, czekamy chwilkę na podwórzu, ale zaledwie spostrzegł akademików, natychmiast wyprawił swych gości i z tym swoim, pełnym otwartości uśmiechem, witał nas i przepraszał burcząc, żeśmy od razu do niego nie weszli".

"Po nabożeństwie i obiedzie wracamy do domu, a że się zrobiło chłodno, dalejże nas otulać we własne ubrania. Mnie się dostało jakieś palto z ogromnymi kieszeniami, pełnymi papierów, a były to wszystko prośby o wsparcie".

Co zaś do kaznodziejstwa, stało się wprost przeciwnie, jak sobie wystawiał, bawiąc w Ostendzie, skąd pisał, "może się nawet na ambonie nie pokażę". Bieg wypadków, ruch gorączkowy umysłów, jaki panował wówczas w Warszawie, nie pozwalały mu się zasklepić w książkach i wertowaniu ulubionych foliałów, zwłaszcza, że wyższa władza duchowna wzywała go, by wpłynął na uspokojenie ludności. Rozpoczął tedy cały szereg kazań przeciw prądom rewolucyjnym i niegodnemu działaniu, kryjącemu się pod płaszczykiem religii, i hańbiącym imię Polski, zbrodniom.

"Grasującym wówczas złem, pisze w liście do ks. K. D., było nadużycie w nabożeństwach, czyli używanie nabożeństw za środek do celów politycznych i socjalnych, w następstwie zaś tego złego wystąpiły zbrodnie skrytobójstwa – pragnąłem całą duszą na to złe ludziom oczy otworzyć i od niego równie, jak od jego (łatwo dających się przewidzieć skutków) odciągnąć. Z tego pragnienia wysnuwałem swoje nauki i kazania... Nigdy im nie zbywało na gorącym pragnieniu... Kiedy nasi wierni wojowali nadużyciem religii, chwaleniem skrytobójstw, wskazywałem na to złe, kiedy znowu niektórzy (z księży nawet) poczęli być kuszonymi i kuszącymi do nikczemnego zdradzania sprawy Kościoła i sprawy dusz, ze strachu, czy wstrętnych dla nas katolików nadziei, musiałem odwrócić kartę... Kiedy Jerozolima padała pod mieczem rzymskim, nie czytamy, aby Apostołowie zdobywali się na gromienie ich faryzejskiej obłudy, albo na traktaty o prawach zwycięskiego miecza. Usunęli się po cichu do Pelle i tam po cichu Pana Jezusa chwalili... Na pół roku w Krakowie, a w Warszawie na kwartał zaklinałem młodzież, aby się miała na baczności przed wilkami w owczej skórze i aby się nie rzucała na oczywiście bezowocną zgubę, dla dogodzenia występnym deklamatorom, elektryzującym niewieście serca i uzbrajającym serca matek nędzną próżnością przeciw własnym ich synom".

Była to jedna z najpiękniejszych epok jego kaznodziejstwa. Mówił nie tylko gorąco ale z natchnieniem, niekiedy nawet tak namiętnie, że raczej oburzał a nie poruszał. Ale "czasy były gorące, więc gorący człowiek nie mógł się zimno odzywać". Spieszono tłumnie na jego kazania, bo mówił cudownie, porywająco, ale gniewano się, bo powstawał przeciw szałowi, któremu powszechnie ulegano, przeciw prądowi w modzie będącemu.

Najświetniejszym atoli jego wystąpieniem, cechującym odwagę tego wielkiego serca i nie oglądanie się na skutki działania, które mu wskazała wola Boża, przez władzę duchowną, było zagajenie sesji quasi synodalnych, które się odbyły z rozkazu ks. Arcybiskupa w kościele na Woli. "Wtenczas, pisze do tegoż, dosyć mówiłem o tym, co księża powinni znać, a czego nieznajomością grzeszyli i sprawę tak Kościoła jak Ojczyzny na wielkie niebezpieczeństwo wystawiali". Odtąd datuje się ogólna niemal nienawiść ku niemu w Warszawie, podsycana przez niegodnych kapłanów i tych wszystkich, którym on krzyżował dotąd drogi i zamiary. Grożono mu obiciem, śmiercią, w czasie kazania starano go się nastraszyć butną postawą, szemraniem i rozruchem wśród ludu; ale zmusić go do milczenia nie było podobno. Ks. Zygmunt niczego się nie lękał – nawet śmierci.

Kazania jego miały jednak swój skutek. Oto co pisze ks. A. B. w "Korespondencie Płockim": "Miałem podówczas w tym najpierwszym zakładzie (Szkoły Głównej) dobrze mi znanego W. D. Spotykam go raz na ulicy, wracającego z kazania ks. Zygmunta. Z wielkim oburzeniem zaczyna na niego powstawać i w zapale sądzi go od razu na szubienicę. W parę miesięcy, widzę się znowu z tym samym uczniem, a gdy mu w najlepsze zaczynam coś opowiadać, ten wyrywa się, że nie ma czasu. Gdzież się tak spieszysz? zapytuję. Na kazanie ks. Goliana. Jak to ty coś go niedawno chciał wieszać? No tak, to jest straszny gałgan, ale widzisz, on tak cudownie mówi. I poszedł. Nie minęło pół roku patrzę, oczom własnym nie wierzę, idzie mój W. D. z książką do nabożeństwa na ulicy. Spotkawszy mnie z radością, wita: A zastanę ja teraz ks. Goliana w waszej kaplicy. Albo co? Idę do niego do spowiedzi!".

Kiedy minął opłakany rok 1863 i cały szereg klęsk spadł na nieszczęsny kraj, już nie drażnić, ale koić rany i łzy ocierać potrzeba było. I ks. Zygmunt zmienił swój ostry i gwałtowny sposób, dał mu wtedy Bóg, jak pisze w liście do ks. K. D. "dziwny lep słodyczy" i młodzież która go przedtem znieść nie mogła, "od owych chwil oddała się skinieniom mego serca i poczęła mię kochać miłością, jakiej przedtem nigdy, od nikogo nie doznałem".

W r. 1867 zwinięto akademię duchowną, ks. Zygmunt atoli pozostał jeszcze w Warszawie w charakterze kapelana w Zakładzie pokutnic przy ulicy Żytniej, który założył wspólnie z M. Teresą Potocką; aż wreszcie z końcem r. 1868 ustąpić musiał z miasta i kraju.

Smutne go czekało przywitanie w rodzimym mieście. Przybył do Krakowa w którym tyle lat niestrudzenie pracował, przybywał na nowe trudy, z chęcią pracowania do upadłego, ale przyjęcia nie znalazł. Zmuszony przy wyjeździe do Warszawy prosić o paszport emigracyjny, powróciwszy musiał się starać o przyjęcie do jakiejś gminy, żeby uzyskać na nowo obywatelstwo. Gdzież się miał zwrócić, jeśli nie do rodzinnego miejsca? Tymczasem sławetna rada miasta Krakowa wręcz mu przyjęcia odmówiła. I dzięki tylko staraniom ks. Opata Słotwińskiego, z którym go dawna i serdeczna łączyła przyjaźń, przyjęty do wiejskiej gminy Kamień, odzyskał na nowo poddaństwo i mógł swobodnie pozostać w kraju i pracować.

Niezrażony złym przyjęciem, wziął się do orki Bożej na ambonie i w konfesjonale. Ówczesny administrator diecezji ks. biskup Gałecki ceniąc jego przymioty i zasługi, zlecił mu zarząd parafii św. Floriana. Były to czasy Soboru, czasy sporów o nieomylność papieską. Prawowierny zawsze Kraków chylił się ku Dolingerianizmowi, na wszechnicy krakowskiej zbierano podpisy na adres dla odstępcy. Szerokie pole otwarło się dla ks. Zygmunta, co duszą i sercem był przywiązany do Stolicy Apostolskiej. Z całym arsenałem bogatej wiedzy i ognistej jak lawa wymowy wystąpił w obronie Głowy Kościoła. Tym to występom, bodaj czy nie najwięcej, zawdzięcza Kraków, a przede wszystkim, Alma Mater, że się nie sprzeniewierzyła tradycjom prawowierności i przywiązania do Stolicy Świętej. Któż zresztą nie wie o sprawie Gilewskiego, o zachowaniu się akademików i obywateli kleparskich stających w obronie swego Pasterza (**).

Zasługi ks. Goliana na stanowisku administratora u św. Floriana, pięknie ocenił hr. L. Dębicki w "Czasie". "Choć sam ubogi i nie rozporządzał dochodami parafii, zabrał się do oczyszczenia wnętrza kościoła... ale najbardziej zespolił się z ludnością kleparską. Przedmieście to siedziba domów zepsucia i szynkowni. Ks. Golian rozpojonych robotników i proletariat kleparski umoralnił kilkoletnim dusz pasterstwem. Jak zawsze lud chwytał skwapliwie jego nauki, choć tak górne. Ks. Golian obniżył skalę swych kazań, a ich moc na tym nie straciła. Nie zapomnimy nigdy szeregu nauk przez cały maj z rana i po obiedzie z wykładem historii Kościoła u św. Floriana. Było to arcydzieło jasności, która nie zawsze cechowała jego wymowę i zdolności wytłumaczenia najwyższych kwestii".

Przez następnych siedem lat tj. od 1873-1880 roku, pracował przy kościele N. P. Maryi, zrazu jako koadjutor, później jako administrator. Dwadzieścia lat takiej pracy nie zdołały złamać tej żelaznej woli i energii, wyziębić w tym sercu zapału. Jakby młodzieniec jaki rwał się do pracy, każąc przez wszystkie niedziele i święta, a w miesiącach maju i czerwcu cztery a nawet pięć razy na dzień, a zawsze świetnie, świeżo, gorąco. Przybysze nieraz dziwili się co to za nabożeństwo odprawia się w kościele P. Maryi, gdzie ksiądz klęcząc na ambonie mówi kazanie. To ks. Golian odprawiał ranną medytację z ludem, drugą, już w ten ranek, bo pierwszą odprawił w klasztorze Matek od Bożego Miłosierdzia. Mimo to w niedziele kazał na sumie a kazał długo, bo godzinę i więcej; popołudniu schodziło na słuchaniu spowiedzi, a wieczór znów dwie nauki godzinne, jedna w kościele N. Panny Maryi na wieczornym nabożeństwie, druga przed samą nocą, bo dopiero o 9-tej lub i później w klasztorku Mateczek. Noc schodziła na odmówieniu pacierzy kapłańskich i przygotowaniu się do nowych nauk na dzień następny. Co zaś nie już uderzało tylko, ale zasługiwało po prostu na podziw – to, że mogąc tak łatwo ten sam przedmiot traktować w kościele N. Panny Maryi i w kapliczce klasztornej, a tym samym ułatwić sobie pracę, on zawsze jednak zupełnieodrębne nauki miewał tu i tam. Biorąc np. jednego roku za tło rannych medytacji w kościele N. P. Maryi Godzinki o Niepokalanym Poczęciu, a za przedmiot kazań wieczornych księgę Eklezjastyka, równocześnie rozbierał u Mateczek rano Magnificat, wieczorem zaś tłumaczył Credo i tak bywało co roku, a wszystkie te nauki były głęboko obmyślane, pełne wiedzy teologicznej, przepełnione cytatami Pisma św. i Ojców Kościoła, którymi szermował jak nikt może z dotychczasowych kaznodziei.

Każąc zwyczajnie w niedziele i święta u Panny Maryi, nie odmawiał swej posługi w innych kościołach; zaproszony dokądkolwiek zawsze przybył, choćby to był najuboższy kościółek i najbardziej opuszczony. Nadto przez całe urzędowanie swe przy kościele NP. Maryi był dyrektorem duchownym i spowiednikiem w klasztorze Mateczek, spowiednikiem u PP. Prezentek, Karmelitanek na Wesołej i Felicjanek, miewał wykłady apologetyczne o "Objawieniu i religii chrześcijańskiej" w internacie nauczycielskim, lat parę był katechetą w pensjonacie PP. Urszulanek. Na każdy zaś taki wykład gotował się nie już sumiennie, ale skrupulatnie pisząc go w całości. Wierzyć temu trudno, bo nie mówiąc nic już o siłach, skąd brał czas na to, ale spora plika tych prelekcji własną jego ręką spisanych przekonywa, że tak było. Na dwa zawody w tymże czasie, był zastępcą profesora na Uniwersytecie Jagiellońskim raz w 1870 r. wykładał przez rok jeden "Nowy Testament" a w r. 1880 rozpoczął tłumaczyć filozofię św. Tomasza. Do prośby o udzielenie mu docentury na Uniwersytecie Jagiellońskim, ministerium się nie przychyliło, ustąpił więc po dwu latach z bezpłatnej posady, którą przyjął na samo wezwanie ks. Biskupa, a sprawował z zamiłowaniem, talentem i korzyścią. Jeszcze ks. Biskup Gałecki patrząc na jego prace, chcąc mu dać dowód swego uznania, kazał mu się podać na posadę proboszcza u N. Panny Maryi. Posłuchał ks. Golian, ale podanie zwrócił rząd z dodatkiem ingrata persona.

Po obsadzeniu probostwa N. Panny Maryi (1880 w grudniu) przez pół roku pozostawał na skromnym stanowisku kapelana Mateczek i pokutnic każąc jak zawsze po kościołach krakowskich, aż wreszcie za staraniem J. Eks. ks. biskupa Dunajewskiego, dostała mu się pod koniec życia, pierwsza i jedyna w jego życiu, stała posada proboszcza wielickiego. Pasterstwo w Wieliczce atoli nie było dla niego miejscem odpoczynku otium bene meritum, ale nowym posterunkiem pracy wytężonej.

Przodował wikarym swoim w dopełnianiu obowiązków. Czy na ambonę, czy do konfesjonału, czy do chorego – on był pierwszy. Owszem troskliwy o swoich współpracowników, szanował ich siły, dbał o ich zdrowie, toteż gdy który z nich zasłabł – on go wyręczał, tylko sam o sobie – nie pamiętał nigdy. A cóż to za idealny stosunek istniał między wikarymi, a tym tak zasłużonym i sędziwym Prałatem. Oni go kochali i szanowali jak ojca, on dla nich miał serce nie ojca ale matki. Nieraz to z ich ust słyszałem: "nigdzie nie chodzimy, ani do znajomych, ani na rozrywki, bo nam najlepiej u ks. Prałata, nigdzie się tak nie nabawimy jak z nim". Wspólnie odmawiali brewiarz, razem chodzili na przechadzki, dzielił się z nimi wszystkim, prawdziwy a święty panował tam komunizm, który ks. Golian tak rozumiał: co moje to twoje, a co twoje mnie do tego zasię!

Te półczwarta [(trzy i pół)] roku jego pasterzowania zapisały się głęboko w pamięci Wieliczan, którzy cnoty jego ceniąc, ofiarowali mu w rok po przybyciu obywatelstwo honorowe, a po śmierci jednogłośną uchwałą przyjęli do spłaty dług jego parotysięczny, zaciągnięty na kościół. W pierwszą rocznicę jego śmierci kazałem na nabożeństwie żałobnym za jego duszę w kościele przepełnionym inteligencją, mieszczaństwem i ludem. Za temat mowy wziąłem sobie czym był zmarły dla Wieliczki jako kapłan i proboszcz. Zejść musiałem z ambony przed końcem, taki lament powstał w kościele, tak żywą i wdzięczną była pamięć po nim wśród ludu. Nie wiem jak teraz, ale przez pierwsze lata nie było tygodnia, żeby nie zamówiono kilka Mszy św. za jego duszę. Ale bo piękną i trwałą pamiątkę, prócz cnót swoich i pracy, zostawił on po sobie w Wieliczce – kościół odnowiony wewnątrz z takim gustem i przepychem, że może się śmiało zaliczyć dziś do najpiękniejszych w kraju, a krótko przedtem przerażał on ubóstwem i zaniedbaniem.

Padł wreszcie ks. Zygmunt jak żołnierz na wyłomie, wśród pracy apostolskiej, po trzech z górą latach wzorowego pasterzowania w Wieliczce dnia 21 lutego 1885 r.

I takiego to człowieka nasze społeczeństwo ocenić nie umiało. 25 lat bo od 1860 r. był on przedmiotem napaści, szkalowań, szyderstw po dziennikach i czasopismach. Zapoznawano jego prace, talent, poświęcenie i długoletnie zasługi, a nieliczne małostki egzagerowano, ściągając nań tylko nienawiść. Trafnie odezwał się o nim p. St. Tarnowski w "Przeglądzie Polskim": "Ks. Golian w usposobieniu nerwowy, w swoim pragnieniu dobrego namiętny, unosił się czasem swoją żarliwością i nie zawsze zachował tę miarę, której brak, Szujski nazywał jednym z charakterystycznych braków polskiej natury. Z tego wynikło, że słowo jego bądź istotnie zbyt żywe, bądź źle zrozumiane szkodziło mu u takich, którzy przekonania i dążności jego podzielali, lub w najgorszym razie, nie byli mu przeciwni. Szkodą to było znaczną, ale winą w mniejszym daleko stopniu jego, aniżeli tych, którzy małych usterek dla wielkich cnót i zasług wybaczyć nie umieli".

W istocie był to człowiek wielkich cnót, głęboki asceta, dusza Bogu oddana i Boga szukająca we wszystkim. Jako mąż modlitwy, codziennie odprawiał medytacje, odmawiał różaniec, pacierze kapłańskie najczęściej klęcząco, od których się nie uwalniał ani dla nawałupracy, ani z powodu strudzenia, ani nawet choroby. Maksymą jego było, "że o księdzu, który odmawia brewiarz, choćby był na razie najgorszy, nie potrzeba jeszcze desperować, bo mu Pan Bóg da jeszcze łaskę nawrócenia i pokuty". W ostatniej chorobie nie mogąc sam ani utrzymać książki ani czytać, prosił księży przytomnych [(obecnych)], by przy nim brewiarz na głos odmawiali, a on go przynajmniej powtarzał po cichu. A jaki to budujący był widok spojrzeć na tego wytrawnego i sławnego mówcę, jak przed każdym kazaniem, klęcząc w zakrystii przez czas dłuższy gotował się doń modlitwą. Jakież to skupienie ducha malowało się na jego obliczu i w całej postawie, jak nie lubiał, by mu przerywano ten czas rozmową, który on poświęcał na uproszenie sobie łaski i błogosławieństwa Bożego!

"Ażeby być kaznodzieją, nieraz mi to powtarzał, potrzeba dużo pracować, wiele medytować, a przede wszystkim i najwięcej modlić się". Takie było jego przygotowanie, do kazań, które klęcząc pisał, a kiedy mu przyjaciele zwracali uwagę, że się nazbyt tym trudzi, odpowiadał: "kiedy mi tak lepiej idzie". Kazania jego majowe, to miara jego miłości ku N. Pannie, miłości gorącej. Sam ubierał zawsze ołtarz majowy, a kazania na Jej święto nie opuszczał nigdy. "Na Niepokalane Poczęcie, pisze z Krakowa 1882 r., do ks. A. G., wikarego w Wieliczce, ja będę miał kazanie. Wszak prawda? Inaczej, bardzo by mi było smutno, bo to święto należy do świąt moich najulubieńszych".

Abnegat w wysokim stopniu, dla którego włosiennice, dyscypliny i kateny były środkiem uświętobliwienia. A cóż powiedzieć o jego zaparciu się i pokorze, kiedy on bez trudności każdego, kogo mu się zdarzyło obrazić, natychmiast zwykł przepraszać. A jak piękne przykłady darowania uraz i krzywd osobistych zostawił w życiu swoim, ileż to takich wzniosłych faktów mógłbym przytoczyć, ale jeszcze nie czas po temu... Do jakiego stopnia panował nad sobą, pokazuje list jego do jakiegoś przyjaciela zaczęty, a pozostawiony w brulionie w jego papierach. Czekał z upragnieniem i niecierpliwością na jakąś ważną wiadomość, tymczasem przynoszą mu list, w czasie kiedy on brewiarz odmawiał. "Okropna pokusa mnie brała, pisze on, by go przeczytać, ale odłożyłem go, ofiarując to małe umartwienie na twoją intencję". Wśród papierów pozostałych po nim, nadybałem na paszkwil obrzydliwy, zarzucano mu występki, które najbardziej kalają charakter kapłański, przeczytawszy go, dopisał na samym wierzchu obok krzyżyka, który nakreślił, te słowa: "Otrzymałem go w dzień św. Szczepana Męczennika". Jakież to proste, a jak wymowne!

Na salonach zawsze skromny i nieśmiały, toteż pokazywał się na nich wtedy, kiedy musiał, zresztą ulubionym jego kółkiem byli księża. Przyjacielem jego, powiernikiem tajemnic jego serca, to dzisiejszy prałat kościoła Najśw. Panny Maryi, ksiądz L. B. Zwano ich pospolicie Kastor i Pollux. W jego towarzystwie nigdy się nie nudził, a na sam widok jego, promieniał radością, zwłaszcza, kiedy go dłuższy czas nie widział. Miałem się o tym sposobność przekonać parę razy, odwiedziwszy go z ks. Prałatem B. w Wieliczce, podchodził wtedy po kilkakroć do mnie, dziękując mi jak najserdeczniej, żeś mi ksiądz przywiózł "mego Ludwiczka".

Tak było i w Wieliczce, gdzie wśród swoich wikarych najmilsze spędzał chwile, a tęsknił za nimi, skoro musiał ich opuścić i dokądkolwiek wyjechać. Ileż to serca w tych listach, które pisał do nich. "Niezmiernie mi za wami tęskno", pisze 5 października 1884 roku ze Lwowa do księdza A. G. "i serce moje pełne jest różnych niepokoi i obaw. Sam sobie winienem, żem niepotrzebnie wyjechał, a po wtóre, żem wam nie dał znać, gdzie stoję, bo już bym miał od was listy lub telegramy... Powtarzam Ci, że nieraz nieopisaną czuję tęsknotę, boję się o was, a najwięcej o twoje zdrowie, bo mnie czasem ten twój kaszel przeraża"... A jak się cieszył każdym ich listem: "Nie potrzebuję Ci opisywać, pisze do tegoż, z jakim uczuciem czytałem te cztery stronnice tak serdecznie i kaligraficznie zapisane. Widocznie pisałeś con amore, jak się wyrażają Włochy. Koniuszek listu był dla mnie karmelkiem, ale już pewnie nie pamiętasz, coś tam napisał. Jeszcze się może nigdy twoje serce tak do mnie nie odezwało. Za wszystkie wiadomości stokrotnie dziękuję, po przeczytaniu tego listu wysoko poskoczyła temperatura mego humoru". "Był tu wczoraj ks. Michał, pisze innym razem, (jeden z wikarych) i trochę mnie rozweselił, jakbym powietrzem waszym odetchnął".

W obcowaniu z ludźmi był ks. Zygmunt miły i przyjemny. Asceza jego nie była zimna i surowa, a choć poważny zawsze, serdeczny był jednak i ujmujący w rozmowie, a kiedy się znalazł w gronie przyjaciół, zwłaszcza księży, lubił wesołość i niewinne żarty. Ileż to nawet swobody, humoru w listach jego do matki albo do księży. W istocie, kto się zbliżył do niego, musiał go pokochać, taki miał dar zjednywania sobie ludzi. Kochali go Kleparzanie, cenili go mieszczanie, należący do parafii P. Maryi, od których odebrał jedyny hołd publiczny w życiu za swą pracę – sygnet pamiątkowy, ofiarowany mu w imieniu mieszczan krakowskich – a cóż mówić o Wieliczce, gdzie go tak kochano i szanowano, że idąc nieraz z nim przez ulicę, musieliśmy literalnie trzymać kapelusze w ręku, tak mu się wszyscy kłaniali, panowie, mieszczanie, wieśniacy i Żydzi.

Najpiękniejszym atoli rysem jego charakteru, to miłosierdzie dla ubogich, miłosierdzie ewangeliczne, o jakim się tylko w żywotach Świętych doczytać można. Wszystkim się dzielił, pieniędzmi, ubraniem, pokarmem. Zdarzyło się raz w Wieliczce, że wracał po Mszy św. na kawę. Tymczasem, jak zawsze, ciągnęło za nim tym razem dwóch ubogich. Kieska próżna, co często bywało, księża wikarzy zajęci w kościele, nie było u kogo pożyczyć, wchodzi ks. Zygmunt, bierze ze stołu dwie bułki na śniadanie dla siebie przygotowane, obdziela nimi ubogich, tymczasem nadchodzi żebraczka, porywa więc za szklankę kawy i tę jej podaje, sam zaś zostaje bez śniadania, szczęśliwy, że mu się tak udało.

Raz zaszedł do niego ubogi, z którego znać było, że to nie jego fach żebranina. Po krótkiej rozmowie, dowiaduje się ks. Zygmunt, że to kapłan z diecezji Włocławskiej, ale suspendowany i pod cenzurami zostający. Dać mu jałmużnę, choćby najhojniejszą, to mało się zdawało ks. Zygmuntowi. Bierze go więc do siebie, przebiera zupełnie i umieszcza na prałatówce, dając mu zupełne utrzymanie. Nie dosyć na tym. Przez pół roku pracuje nad podniesieniem duchowym tego biedaka. Codziennie rankiem, choć to była zimowa pora, biegnie z klasztorku Mateczek na prałatówkę, by z nim odprawić medytację, po której wraca do klasztoru na Mszę św. Nadto rano i popołudniu przychodzi do niego na brewiarz i rozmowę. Wreszcie wyprosił dlań hojną jałmużnę, o której mu sam doniósł. Ale owemu księdzu znudziły się te rekolekcje, zażądał brutalnie jałmużny dla niego ofiarowanej i poszedł sobie w świat.

A ileż to takich faktów można by wyliczyć, a wieleż ich uszło pamięci, lub nie wyszło na jaw, tylko Ten, "co widzi w skrytości", zapisał je w księdze żywota. Ja sam mógłbym jeden spory rozdział nimi zapełnić i tylko szczupłość miejsca powstrzymuje mnie od tego.

O siebie za to nie dbał, w wytartej zawsze rewerendzie, którą pamiętam, jak nieraz idąc ze mną na wizytę, wycierał mokrą szczotką, żeby się czarną wydawała, a ostatni grosz szedł na ubogich, lub na kościół.

Pracując wiele, nad siły, nie patrzył, nie oglądał się nigdy ani na pochwały, ani na zabezpieczenie swojej przyszłości. Pracował i poświęcał się, bo to uważał za swój święty obowiązek, który nań włożył Bóg. Oto jak sam osądził swe trudy wieloletnie w liście do ks. K. D.: "Wiem, że jestem sługa niepożyteczny, gorzej, bo wiem, że jestem servus nequam pod względem zasług – ratuję się nadzieją w zasługi Zbawicielowe, pragnąc dojść do zasługi prawdziwego nawrócenia, szczerej i prawdziwej pokuty. Robiłem – prawda – ale ladajako, może też teraz, po jedenastej coś przyrobię, na co by Pan mógł łaskawiej spojrzeć i uratować mnie od ciemności zewnętrznych".

Takie mając przekonanie o wartości swojej pracy, nie miał pretensji do uwielbiań, nagród, zaszczytów. Krzywdzony nieraz nader boleśnie, podejrzewany i sądzony najniesprawiedliwiej, nie czuł żalu do ludzi, bo mówił sobie w duszy: Sługa niepożyteczny jestem, com był winien uczynić, uczyniłem. I tak po obsadzeniu probostwa u Panny Maryi, spotkał go jeden z Ojców naszych, ks. W. W., dobry jego znajomy i przyjaciel i mówi do niego: "Cóż, księże kanoniku, znowu ci infuła uciekła". "Mój Ojcze, odpowiada z humorem ks. Golian, żeby infuły jak kawki koło mojej głowy latały, to ja zupełnie spokojny, takim pewny, że żadna na mojej głowie nie usiędzie''.

Jedno nam jeszcze dorzucić wypada do rysu jego życia i działania, słówko o jego kaznodziejstwie, ks. Golian przede wszystkim z tego znany. Gdyby go porównać z wszystkimi tegoczesnymi kaznodziejami – wszystkich przewyższa co do wiedzy, siły wymowy, a zwłaszcza co do płodności. Siła jego była przede wszystkim w gruntownej znajomości Pisma św., Ojców Kościoła, teologii i wszechstronnym wykształceniu i oczytaniu. Stosy rozmaitych notatek z filozofii, historii kościelnej i powszechnej, nauk przyrodniczych, pozostały w jego papierach, a w bogatej jego bibliotece, składającej się z kilkunastu tysięcy najpoważniejszych dzieł naukowych, ledwo by znaleźć można książkę, na której by nie czynił wyciągów i notatek.

Dzieł kaznodziejskich nie miał i nie czytał, ale za to wertował nocami, bo nie zasypiał prawie przed godziną drugą, najgruntowniejsze dzieła starożytnych autorów i nowoczesnych, z których brał to, co było w nich najwięcej cennego. To umiał nie tylko spamiętać, ale przerobić i przyswoić sobie najkompletniej. A jak czerpać umiał, niech posłuży za dowód mały fakcik, który mi opowiadał O. A. B., Filipin, jeden z lepszych tegoczesnych kaznodziei.

Zaproszony raz ks. A. B. do św. Barbary w Krakowie, z kazaniem na sumę, miał wedle zwyczaju, celebrować nieszpory. Ubierając się spostrzegł, jak powiada, jakiegoś niepokaźnego księżyka, w wytartej rewerendzie, modlącego się w zakrystii. Niewiele go on obchodził jako nieznajomy, toteż nie spytał się nikogo, kto to zacz? Tymczasem ten księżyk wstępuje na ambonę i zaczyna prawić – ba! to mówca skończony, myśli sobie ks. A. B. i pyta się czym prędzej: kto to taki? To ks. Golian! To mu wystarczyło do rozwiązania zagadki, miał przed sobą sławnego mówcę, którego dotąd nie znał. Ale po kazaniu wśród rozmowy, pyta ks. Goliana: "Skądże Jegomość czerpał tak prześliczne rzeczy?" – "Z Korneliusza a Lapide", odpowiada ks. Golian. – "Ależ i ja studiowałem to samo miejsce w nim, a nie znalazłem tego, coś Jegomość mówił". Spełniło się tu, co mówi stary scholastyków aksjomat: Quidquid recipitur ad modum recipientis recipitur. Skalą pojętej rzeczy jest umysł pojmującego.

Drugą jakby specjalnością ks. Goliana była głęboka, gruntowna znajomość Pisma św. Na kazaniu czynił on wrażenie mistrza, dla którego Nowy i Stary Testament to dwie klawiatury, na których on grał z niezrównaną pewnością, biegłością i artyzmem. Takich tonów nie każdy dobędzie, nie każdy tak zna te struny. W modlitwie i ciągłej medytacji Pisma św. zdobywał się na coraz nowe źródła dowodów, porównań, ciągnął jak najoryginalniejsze paralele między osobami i faktami Starego i Nowego Testamentu, wpadał na pomysły, jakich nigdzie spotkać, nigdzie wyczytać nie można. Opowiadał mi ks. M. M. T. J. jak raz będąc w kapliczce Mateczek z nabożeństwem, słyszał początek nauki ks. Goliana. Już miał odchodzić, kiedy słyszy jego założenie, które go zaciekawia. Oto w klasztorku odprawiało się nabożeństwo 40-godzinne. Ks. Golian założył sobie wykazać stosunek św. Józefa do Najśw. Sakramentu. Oryginalna myśl, pomyślał sobie ks. M., ciekawym jak on to przeprowadzi?... Jak ks. Golian! "Zdumiony byłem, powiadał ks. M., bogactwem pomysłów, tekstów Pisma św. i Ojców, logicznością całości. Ale na dobitek dowiaduję się, że ks. Golian od kilku już lat, co roku mówi w tej materii, a każdą razą to inaczej. Ha, pomyślałem sobie, na to potrzeba być Golianem!".

Porównywać ks. Goliana nie można do żadnego z naszych kaznodziei, on do żadnego niepodobny, żaden jemu nierówny. Golianowało kiedyś wielu; ale to zewnętrzne naśladownictwo było raczej niezręczne i śmieszne. Najwięcej podobieństwa zachodzi między nim a św. Chryzostomem. Jeden i drugi mówca świetny, potężny, płodny, często za wysoki, zawsze podziwiany, ale nie zawsze dość pojęty, zrozumiany od słuchaczy.

Podobne koleje życia i działalności, ciągłe nieuznanie pracy olbrzymiej, tak że można by śliczną paralelę pociągnąć między jednym i drugim. Obaj swych kazań usłyszeli, a to z ust ubogiej kobiety, podobną ocenę, na którą pamięć obniżała choć nie zawsze skutecznie, skale ich wymowy.

Oto co czytamy w życiu św. Chryzostoma. Każąc raz jak zwykł świetnie w Konstantynopolu, słuchany z zachwytem, po kazaniu spotyka babkę staruszkę, która się do niego z gniewem odzywa: "Nic cię dziś nie rozumiałam". I zastanowił się Chryzostom – dla kogóż ja właściwie mówię – czego szukam z tych mów moich? – Odtąd starał się hamować swój polot i więcej uważać na przeciętnych słuchaczy.

I ks. Golian podobnie każąc przez lat kilka u Panny Maryi, wychodzi raz z kościoła po kazaniu, a tu babka skarży się przed drugą. "Nic tylko ten Golijan i Golijan, którego człowiek nic a nic nie rozumie". "Nikt mi tak prawdy nie powiedział, mawiał, opowiadając to ks. Golian, i nikt mi tak jasno oczu nie otworzył, jaki pożytek z kazań o wysokim nastroju".

W kaznodziejstwie ks. Goliana można by trzy różne epoki oznaczyć, pierwsza od wyświęcenia do 1860 roku, to okres jego młodzieńczy, dużo pięknych kwiatów: nauki, teorii, pełny polotu poetycznego uczuć rzewnych, ale nie posiada jeszcze dosyć praktyki, choć obraca się i wiele w świecie, ale za różowo patrząc na wszystko, nie spostrzega jego ciemnych stron, nie zna po prostu świata i nie dość świadom potrzeb życia, zachwyca i upaja wdziękiem młodzieńczego zapału, ale nie wstrząsa, nie leczy ran społeczeństwa.

Drugi okres jego kaznodziejstwa rozpoczyna się od roku 1860. Aktualność cechą jego. Nie było sprawy głośniejszej w kościele, kraju lub mieście, której by nie powołał przed trybunał wiary i Kościoła. Stał się niejako sumieniem narodu, sumieniem karcącym każdy wybryk i występek, stróżem czujnym przewidującym i ostrzegającym o każdym niebezpieczeństwie. Choć sam nie poparty przez nikogo, wyśmiewany, czerniony i potępiany, on dotrwał jednak na stanowisku Jeremiaszowym. "Otom cię dziś postanowił nad narodami i nad królestwy, abyś wyrywał i kaził i wytracał i rozwalał". W kazaniach jego ówczesnych przebija się ta nieustraszona odwaga, zapał przechodzący nieraz granice a przy tym jest wielka znajomość świata, serca, ujemnych stron i słabostek ludzkich, ale w sądach może nieraz było za mało pobłażliwości i wyrozumienia, jest w nim gorliwość Apostoła, ale niekiedy może za porywcza. On najczęściej z rózgą Pawłową w ręce, choć społeczeństwo nie było jeszcze przeniewierczym Koryntem albo nie w takim stopniu, jak się ks. Golianowi zdawało. Ale któż może powiedzieć, że to nie była misja jemu od Boga dana i co by się działo, gdyby milczał?... W jakiej intencji działał, to rzuca wielkie światło i tłumaczy niejedno. Oto jak maluje swe usposobienie i stanowisko w tym czasie, odpisując na zarzut, który mu uczynił jeden z poważnych ludzi, za wystąpienie przeciw jednej instytucji w kraju, którą ks. Golian skarcił publicznie za pewien nietakt w samym początku popełniony: "Byłem nieoględny, bom się nie oglądał na niezawodne kroku mojego następstwa, bardzo prawdopodobnie, niekorzystne dla mojej osoby wobec tego świata, byłem nieoględny i dla sprawy, którą nad życie miłuję, ale której w oczach świata więcej podobno szkodzę niż służę... ale moja bieda w tym właśnie, że od żadnej z naszych rzeczy nie umiem oddzielać sprawy Kościoła i że w każdej sprzeczności tych rzeczy z interesami Kościoła, czuję zarazem i Kościoła i ojczyzny krzywdę".

Forma jego kazań w tym czasie o wiele stała się doskonalszą pod względem krasomówczym, dowodzenie rzeczy bardziej ścisłe, porządek myśli wzorowy. Przy tym głos jeszcze metaliczny, akcja żywa, styl jędrny i potoczysty – wszystko to sprawiało, że go słuchano z zachwytem, uznawano w nim mówcę choć zasad jego nie podzielano. Ja bym nazwał ten okres jego najwyższym rozwojem jego talentu.

Daty rozpoczęcia trzeciego okresu oznaczyć mi niepodobna. Przypada on w ostatnich latach jego pobytu w Krakowie i trwa przez przeciąg pasterstwa jego w Wieliczce. Zmiana w tym się ujawniła, że znikła ta surowość i bezwzględność, z jaką dotąd piętnował każdy krok przeciwny wierze lub moralności, w naszym społeczeństwie dostrzeżony. Mniej było u niego polityki na ambonie, więcej nauki Chrystusowej, mniej sarkazmu, więcej uczucia głębokiego, wiele rozumu, ale więcej daleko serca. Golian polemik ustąpił miejsca Golianowi ascecie, znikł cenzor surowy, a pozostał tylko gorący Apostoł. Mówi on teraz językiem Ojców Kościoła, wpada często w ton Augustyna, Chryzostoma, niekiedy rzewnością przypomina znów Bernarda św., zwłaszcza w kazaniach o N. Pannie Maryi.

W tym to czasie miałem sposobność częściej go widywać. W rozmowach ze mną często zwracał się na kaznodziejstwo. "Pamiętaj Ojciec, powtarzał mi to często, że zadaniem naszym to praedicare Christum et hunc crucifixum. – Polityka, historia, literatura to nie słowo Boże. Kazanie powinno być o Panu Jezusie. Ile razy byłem na kazaniu, a ksiądz mówił o Panu Jezusie, zawszem wychodził zbudowany – tak np. ks. Żłowodzki nieudolnie mówił, ale o Panu Jezusie i rad słuchałem jego kazań i zawszem z nich odnosił korzyść duchowną". Toteż ten okres ostatni przedstawia się mi jako prawdziwa dojrzałość jego serca, jako szczyt wykształcenia mówcy chrześcijańskiego.

Nieraz spotykałem się z zarzutem, który czyniono ks. Golianowi, że praca jego bezprzykładna nie przyniosła stosunkowo odpowiednich owoców. Czy to prawda? – nie wiem – to tylko Bóg wiedzieć może. Słowo jak ziarno, musi obumrzeć wprzód w ziemi, nim tryśnie życiem i kwiatem, a nieraz długich lat czekać trzeba, bo w świecie moralnym inne prawa panują, jak w świecie zmysłowej natury. Skutek wielki pracy, to błogosławieństwo Boże – ale nie miara jej. Zasługa rośnie nie w miarę powodzenia prac, ale w miarę podjętych trudów i poświęceń. Zresztą największą pociechą naszą na świecie, że innym łokciem mierzą ludzie – innym zupełnie – Bóg – czyny ludzkie ocenia.

Nie doczekałeś się wierny sługo Boży przed śmiercią uznania swych cnót, trudów, miłości Boga i ludzi – nadzieja w Bogu, że On ci powiedział: Euge serve bone – a ta praca moja niech będzie jednym z kwiatów rzuconych na twój grób, przez tego, który cię czcił, kochał i cenił za życia.

Pisałem 30 kwietnia 1888.

Ks. Zdzisław Bartkiewicz T. J.
 

KAZANIA NIEDZIELNE I ŚWIĄTECZNE Ś. p. Ks. ZYGMUNTA GOLIANA (ŚW. TEOLOGII DOKTORA, PRAŁATA DOMOWEGO JEGO ŚW. PAPIEŻA LEONA XIII., RADCY KURII BISKUPIEJ, MISJONARZA APOSTOLSKIEGO, KANONIKA HONOROWEGO PŁOCKIEGO, PROBOSZCZA, OBYWATELA I RADCY MIASTA WIELICZKI). Wydanie pośmiertne staraniem Ks. Zdzisława Bartkiewicza T. J., Tom I. (Z PORTRETEM I ŻYCIORYSEM AUTORA). Kraków 1888, ss. V-XLI.

Życiorys ks. Goliana wydano także jako osobną broszurę: Krótki rys życia ś. p. Ks. Zygmunta Goliana prałata i proboszcza wielickiego. Skreślił Ks. Zygmunt Bartkiewicz T. J. (Z PORTRETEM). Kraków 1888, str. 35.

(Na art. powyższy składają się: 1) fragment Przedmowy do Kazań, której cały tekst zamieszczamy w przypisach; oraz 2) Krótki rys życia ś. p. Ks. Zygmunta Goliana. Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono; tekst w nawiasach kwadratowych [...] od red. Ultra montes).

Pozwolenie Władzy Duchownej:

Kazania Ks. Zygmunta Goliana, Dra ś. Teologii, Proboszcza kościoła parafialnego w Wieliczce, Prałata dom. J. Świątobliwości itd. – w niniejszym pośmiertnym wydaniu drogocenna pamiątka jego niestrudzonej działalności kaznodziejskiej – są nacechowane gorącością ducha Bożego, zadziwiającą znajomością Pisma św. i Ojców Kościoła, Pisma św. tłumaczów, głęboką nauką, talentem inteligencji i wymowy niezrównanym, znajomością serc ludzkich, zwłaszcza Szkice Kazań, które będąc świetnym owocem medytacji świątobliwego kapłana przedstawiają treściwy homiletyczny wykład ś. Ewangelii, pełen żarliwej i bystrej wiary a gorącej miłości Boga i Kościoła, a jako takie mogą posłużyć kapłanom za materiał bogaty do kazań będących na czasie i za przedmiot wielce pouczających prywatnych medytacji. Z tych przyczyn zasługują one na jak najobszerniejsze rozpowszechnienie.

Kraków dnia 28 Kwietnia 1888 r.

X. Ludwik Bober,

Cenzor ksiąg treści religijnej.

L. 1750.

WOLNO DRUKOWAĆ.

Kraków dnia 30 Kwietnia 1888 r.

W zastępstwie

X. Scipio V. G.
 

Przypisy:

(1) Ks. A. Brykczyński w "Korespondencie Płockim" z d. 6 marca 1885 r.

(*) Fragment Przedmowy, która w całości brzmi następująco:

"PRZEDMOWA

Ś. p. ks. Zygmunta Goliana, któż z nas nie znał, lub nie słyszał o nim w Polsce. Najzaciętsi jego przeciwnicy, a miał ich niemało, musieli uchylić czoła przed tą postacią fenomenalną: przed głęboką a wszechstronną jego erudycją, siłą i świetnością jego wymowy, przed charakterem jego kapłańskim, który nieskalanym do końca życia swego dochował. Nazwy: "Złotoustego", "drugiego Skargi", "artysty słowa", "chluby Duchowieństwa Polskiego", to tytuły należne jego geniuszowi, pracy niezmordowanej i gorliwości kapłańskiej, których dowody składał przez lat trzydzieści z górą, nie oglądając się na żadną nagrodę ziemską – działał zawsze jak mu sumienie kazało – nieustraszenie – może czasem za gorąco i bezwzględnie, ale zawsze w przekonaniu, że to jego święty obowiązek – w sprawie Bożej i dla Boga.

Gdyby w jakimkolwiek innym kraju pojawił się podobny mu człowiek, jakby umiano ocenić, zużytkować, nagrodzić jego talent, pracę, poświęcenie? Gdyby w Niemczech, Francji, lub indziej zmarł człowiek podobnej miary, całe by się towarzystwa zawiązały, biorąc w opiekę jego spuściznę literacką, ażeby z niej nic nie uronić, a przekazać jak najwyrazistszy ślad jego geniuszu dalekiej potomności.

Ogólne mniemanie, że ks. Golian mówił pod natchnieniem – że improwizował – sprawiło, że z żalem odzywano się o tych zaginionych skarbach, ale nikt się o nie nie dopytywał. Tymczasem przyjaciel jego od serca, ks. prałat Bober, zebrał skrzętnie wszystkie jego papiery. Były to przeważnie notatki jego własnoręczne, często całe kazanie, częściej szkice, a w takiej mnogości, że pisma ks. Goliana mogą utworzyć rodzimą, naszą Bibliotekę kaznodziejską, jaką np. mamy w języku łacińskim w Houdrym i Lohnerze, w niemieckim w Schererze itd.

Tą myślą powodując się, by zachować jak najwięcej pamiątek po wielkim naszym mówcy, którego osobiście znałem za życia i ceniłem, a po wtóre, aby otworzyć duchowieństwu źródło wymowy czysto kościelnej, wysokiej i prawdziwie w duchu Bożym, wziąłem się do ogromnej pracy przejrzenia, uporządkowania i wydania kazań i szkiców na Niedziele i Święta całego Roku.

I oto pierwszy tom, puszczam w świat, w tym mocnym przekonaniu, że kazania te dobrze studiowane, mogą u nas stanowić epokę nową w kaznodziejstwie, tak szeroki otwierają one widnokrąg na wymowę kościelną, tyle tu natchnienia, tyle myśli wzniosłych, a świeżych, tyle nauki i erudycji, tyle uczucia czystego, a częstokroć rzewnego, iż tylko dziwić się można, że jedna głowa, jedno serce tyle – objąć potrafiło.

Znając zarzuty, jakie pospolicie spotykają wydane kazania ks. Goliana, aby je uprzystępnić i ułatwić korzystanie z nich, podałem przed każdym kazaniem wyczerpującą treść, która bardziej wyćwiczonym w kaznodziejstwie wystarczyć może za przygotowanie, początkującym zaś, wskaże sposób: rozkładu przedmiotu, dowodzenia i logicznego przeprowadzenia rzeczy, a w końcu ułatwi zorientowanie się w kazaniach, które dla swej rozciągłości, podniosłości, bogactwa wiedzy, nieraz – nie dla jednego – były niedostępnym moczarem.

W tomie pierwszym znajdują się kazania od I Niedzieli Adwentu do Nowego Roku wyłącznie i to drukowane, stenografowane i z rękopisów. Kierując się jedynie wygodą Duchowieństwa, zebrałem razem kazania Niedzielne i Świąteczne, nadto po kazaniach na te dnie, dodałem szkice kazań w porządku, wedle możności, chronologicznym. Nie pominąłem tych szkiców, bo wiem, że dla wielu mogą być większej wartości, niż całe i opracowane mowy. Umieściłem zaś je zaraz po kazaniach na dnie odpowiednie, bo mi się to praktyczniejszym o wiele zdawało, niż zapełnić nimi jeden lub kilka tomów na wzór francuskich lub niemieckich wydań kaznodziejskich.

Nie taję się i z tym, że niektóre z tych szkiców dla wielu będą niedostępne, ale na każdą Niedzielę i Święto jest ich dosyć, że każdy może sobie wybrać, co mu przypada do gustu. Przytaczam je wprost z rękopisu, bez dodatków i objaśnień, dla korzyści tych, którzy je ocenić i zgłębić potrafią, a po wtóre jako ślad wysokiego nastroju i talentu, jakim się ks. Zygmunt odznaczał.

Połowę pracy wziąłem na siebie, żywiąc niepłonną nadzieję, że znajdzie się ktoś drugi, co zechce wydać kazania Majowe, Czerwcowe, Postne, Przygodne i mowy żałobne, które w rękopisach, w moim dotąd znajdują się ręku.

Sam jeden mając taką pracę przed sobą, a przy tym zajęty współpracownictwem przy Redakcji "Przeglądu Powszechnego", wiem, żem nie odpowiedział w zupełności takiemu zadaniu. W każdym razie wydanie to będzie przynajmniej lepsze od dotychczasowych wydań ks. Goliana, o czym się łatwo przekonać, przeglądając teksty Pisma św. we wszystkich dawniejszych, niemal wszędzie, źle podane i cytowane.

W końcu dzięki słuszne należą się rodzinie śp. ks. Zygmunta, która wspaniałomyślnie zrzekła się wszystkich pretensji do pierwszego wydania.

Po wtóre, kiedyśmy się oglądali za nakładcą, właściciel firmy pp. Żupańskiego i Heumanna, p. Konstanty Józef Heumann ofiarował się nam podjąć się tak ryzykownego wydawnictwa, więcej obliczonego na dobro społeczeństwa, jak na zyski materialne. Czyn ten w wysokim stopniu obywatelski i szlachetny zasługuje na pełne uznanie i żywe poparcie.

Odpowiedzialność za prowadzenie korekty przyjęła na siebie szan. Drukarnia Wł. L. Anczyca i Sp.

Za pracę moją, aż nadto nagrodzonym będę, jeśli kazania i szkice ks. Goliana, przeze mnie wydane, będą pomocą i korzyścią dla duchowieństwa, pamiątką wdzięczną po wielkim mężu.

Kraków 28 Kwietnia 1888 r.

Sługa w Chrystusie

Ks. Zdzisław Bartkiewicz

Tow. Jez.".

(**) Zob. artykuły: 1) Wybryki w Krakowie. 2) Döllingeryzm w Krakowie. 3) Wobec wypadków krakowskich. (Przyp. red. Ultra montes).

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMV, Kraków 2005

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: