Mowa karmelity Marka w 1769 r. w konwencie
OO. Bernardynów na Kalwarii w dzień św. Karola
w czasie Konfederacji Barskiej

(Wyjęte z Biblioteki kaznodziejskiej, zeszyt IX)

Św. Jan Ewangelista powtarzał przed wielu laty ustawicznie: "Dziatki moje, miłujcie się nawzajem". Te słowa powtarzam wam i ja dziś, ale powtarzam jako wyrzut i naganę, gdyż ich nie szanujecie, gdyż ich nigdy nie wykonujecie. Mówicie: kochamy ojczyznę, a między wami wieczne tylko waśni widzieć można. Czyż myślicie, że w tym miłość ojczyzny: nienawidzić swych współziomków? Wy przywódcy konfederacji, w imię wiary i wolności zawiązanej, wy, którzy powinniście dawać przykład tym burzliwym młokosom, wy sami niecicie ogień niezgody z najmniejszej iskierki, albo gdy się już zajął, dorzucacie doń drew pełnymi rękoma. Czyście sobie przedsięwzięli nużyć cierpliwość i dobrotliwość Bożą? Czyż chcecie innym narodom pokazać i dowieść, ile potrzeba grzechów, aby zgubić ojczyznę? Cieszycie się i chlubicie ze zwycięstwa pod Lanckoroną. Co do mnie, ja się z tego smucę, gdyż dar ten Boży będzie dla was tylko pobudką do nowej zniewagi – wzrośnie przez to wasza pycha, wasza rozwiązłość i buta bez miary. Ach! jeśli przeciwności ich nie poprawiły, powiedz mi, Panie, cóż zrobi z nich pomyślność? Odpowiedzą: my się boimy Boga, przelewamy krew za wiarę, walczymy, aby wyzwolić z więzów biskupów zabranych do niewoli. Chętnie bym temu chciał uwierzyć – mówią to. Ale trzy dni temu, cóż się działo przy stole u Ciebie, wielki marszałku Lubelski? Gdy dwóch oficerów z twego oddziału ze zgorszeniem braci i z obrazą Bożą od pogróżek do wyzwisk, od wyzwisk do szabel się zerwali, cożeś zrobił wielki marszałku, Ty, który powinieneś koić kłótnie nie tylko jako katolik, ale jako gospodarz domu, prawy i uczciwy, jako mąż rozsądny i poważny? Nie! Tyś zgorszenie to miał sobie za honor i zabawkę. Tyś przyklaskiwał i bawił się z tego, tyś zwołał wkoło siebie gromadę szaleńców, wszystkich tych panów, aby patrzyli, jacy to gracze twoi Lubelczycy, jaka wprawna ręka i jak piękne lamy. I o cóż się bili ci szaleńcy i niecnoty? Może to miało być wyznaniem chwały N. P. Maryi przed niewiernymi, albo może szło o wyrzucenie wtręta, który się za pomocą schizmy wdarł na stolicę Prymasa? Och nie! Bili się o mrzonkę, o jedno nic, o to, co nazywają honorem, jednym słowem, po prostu o to, aby was, moi Panowie, zabawić. Tak to krew szlachty, prawdziwa krew wolnego ludu, ma płynąć nie dla chwały Bożej lecz dla zabawy wielkich panów? Wy już nie jesteście na naszej ziemi słowiańskiej, gościnnej a chrześcijańskiej, lecz jesteście w Rzymie, w Rzymie pogańskim i krwi chciwym, i podobnie jak bezbożni patrycjusze przypatrujecie się, jak atleci, wasi bracia, dławią się na widowisku – śmiejecie się, gdy który z nich z wdziękiem umiera. Ach! Patrycjusze Rzymscy lepiej przynajmniej pojmowali cześć i miłość ojczyzny, krew, której w taki sposób dawali się przelewać dla swej zabawy, dla swej rozrywki, była to krew ich nieprzyjaciół, ich niewolników, ale nie krew ich braci. Taka to równość panuje między wami, taka wolność, taka wiara, o! wojownicy za ojczyznę!... Och! ja was opuszczę natychmiast, osiędę w moim klasztorze Berdyczowskim; żebym był nigdy nie opuszczał tego cichego ustronia i spokoju! Tam upokorzony, złamany, w prochu prosić będę N. Panienki, nie za was, ale za siebie samego – tak, za siebie samego, gdyż pokalałem mą duszę, patrząc już na wasze zbrodnie. Maryja! Wy ją waszą zowiecie Królową, jakoby ona wstydzić się nie musiała za takich poddanych; Maryja, czystszego serca nad wszystko, co jest czystego na ziemi, Maryja miałażby królować nad mordercami, gwałtownikami i lubieżnikami? Och! Ona wnet – nie wątpcie o tym, złoży koronę siebie niegodną. Wtedy obierzcie sobie Panią herezją, schizmę, lutra. To będą was godni panowie – takich wam trzeba – jacy poddani taki monarcha. Już wam więcej nie powiem, ja niegodny sługa Boży. –

(Potem X. Marek zeszedł z ambony i odmówił pieśń na przebłaganie Boga: "Przed oczy Twoje Panie". Wrócił na ambonę i tak dalej mówił:)

Wyznaję, bijąc się w piersi, żem błąd popełnił. Byłbym o mało co zapomniał o Tobie, Książę Wojewodo Wileński, zacny Wodzu naszej Konfederacji, i to jeszcze w dniu, który jest dniem Twych urodzin a zarazem dniem śmierci Twego Świętego Patrona. Wielkie dzieła Twych przodków, Twoje własne poświęcenie dla kraju, miłość, którą żywisz ku Twej braci szlachcie, i ta żywa wiara, którą się Bogu spodobało Ciebie mimo Twych słabości obdarzyć, dają mi zbyt wiele powodu, iżbym nie miał wyznać tego widocznego przepomnienia (a) i nie miał go natychmiast naprawić. W dniu tym tak ważnym dla Ciebie, a dla nas tak uroczystym przynoszę Ci podarek godny Ciebie, podarek nader rzadki i nader kosztowny, najkosztowniejszy ze wszystkich, który Ci nigdzie nie będzie dany jedno w domu Bożym, prawdę, – chrześcijańską, prostą, sprawiedliwą i dobitną prawdę, której Ty, taki szlachetny i gościnny Polak, nie zachowasz jako skąpiec li tylko dla siebie i swego użytku, lecz się nią podzielisz z Twymi współziomkami i braćmi. Książe pochwalisz mnie bez wątpienia za to, że w tej ofiarowanej prawdzie, nader zbawiennej i drogiej, najzbawienniejszej i najdroższej, jaką Ci mogę przynieść, prócz Ciebie także i drudzy będą mieli swoją cząstkę. A jeśli Ciebie, albo którego z twych kolegów nie przekonam, że to co mówię, jest prawdą, czystą prawdą, pozwalam Wam nazwać siebie wierutnym kłamcą, nawet na tej kazalnicy Boga, gdzie mnie duch Jego wezwał. Bóg czasami dla dobra swych dziatek odsłania wielkie rzeczy swym sługom nawet najniegodniejszym. I mnie także raczył udzielić niektórych ze swych łask drogich, i nie zasłużyłbym sobie wcale na nie, gdybym ich miał zapomnieć. Będzie temu lat siedm, gdym dnia jednego modląc się i płacząc w mej celi nad krajem, ujrzał przed sobą Anioła Polski. Takem Go widział, jako Was teraz widzę, Was wszystkich przed sobą w tym kościele. Bóg raczył mi dodać tyle siły, iżem mógł znieść oblicze tego Księcia Niebios. Powiedział mi wiele rzeczy, których mi nie wolno wyjawić; za to Wam powiem wszystko bez ogródki, co może być powiedziane dla dobra dusz Waszych, albowiem rozmowy Anioła nie mogą obrazić ni szlachcica, ni magnata, ni króla samego – wszyscy wobec Niego są tylko sługami znikomymi. Marku! ozwał się do mnie, twoja ojczyzna jest w niebezpieczeństwie – nierząd ją gubi. Wszyscy chcą rządzić prócz tych, co są godnymi tego. Biedny król saski, którego każdy kocha, a nikt nie wspiera, zamieni w tych dniach swą koronę ziemską na koronę niebieską, wieczną, a nierząd trwać będzie dalej, wzmoże się jeszcze. Berło zdeptane będzie na ziemi, a nikt nie będzie się chciał po nie schylić i dzierżyć je. W rozmaity sposób podnosiłem głos mój do wszystkich waszych wielkich panów. Od wszystkich jedną smutną otrzymałem odpowiedź. Wszędzie grzeszna obojętność, wszędzie zapoznanie obowiązków i praw Bożych. Byłem najprzód u Radziwiłła, wojewody Wileńskiego. Przekładałem, błagałem: "Jedź do Warszawy, podejmij się Ty urzędów. Cała Litwa za Tobą, zbaw Twą ojczyznę". Zrazu rozczulił się, płakał. "Ja bym chętnie poszedł żebrać, byleby tylko ojczyzna moja była zbawioną". Ale od Ciebie nikt nie żąda Twej fortuny ani Twego życia, tylko osiądź we Warszawie i oddaj się całkiem pracom zarządu, dobru Twych braci. Wiesz, co mi na to w końcu odpowiedział? "Ale mopanku! podczas gdy ja będę radził we Warszawie, pan Michał Rejtan, mój sąsiad, wybije mi wszystkie niedźwiedzie w lasach Naliboskich". Udałem się potem do wojewody Kijowskiego, pana i właściciela ogromnych dóbr, aby się dobrowolnie poświęcił dobru swej ojczyzny. "Ale, moje uszko! jakżebym mógł się osiedlić we Warszawie, kiedy mnie tak miło i słodko po tygodniach całych bankietować w Czorsztynie u mego sąsiada Ciesielskiego, podczas gdy wielmożna i miluchna wojewodzina myśli, że mąż jej objeżdża swe dobra na wsi". Cały skłopotany (b) pobiegłem do wielkiego marszałka Mniszcha. I temu nie zdało się rządzić. Zapewne – kocha on ojczyznę, "ale moja rybko, nie można się zajmować procesami, kiedy się rządzi, a jakże żyć bez codziennych narad z jurystami i adwokatami". Jest jeszcze pan Wielopolski, wielki kanclerz koronny, który miłuje i opłakuje swój kraj – "ale ba, ba, gdyby przyszło osieść (c) i pracować we Warszawie, któżby przeglądał rachunki i spisy ekonomów?". A pan wojewoda Krakowski! "Paniusiu – żebym to wprzódy mógł mój zamek w Białymstoku ufortyfikować, wtedy pomyślałbym o służbie ojczyźnie". A książę Sanguszko – starosta Czerkaski? "Mości dobrodzieju! podczas gdy ja się zajmę sprawami całego świata we Warszawie, zołzy całą stajnię mi w Sławnie wygubią". Oto, moi Bracia grzeszni, jak Wy to okazujecie waszą miłość ojczyzny. Tać to jest tego wszystkiego przyczyna, że się dziś błąkacie i walczycie, aby zdobyć to, coście przez Wasze grzechy zgubili. Oby Wam to było nauką a Waszym następcom przestrogą – jeśli dziś płyniecie na los szczęścia na kawałku belki, to pochodzi stąd, że z przyczyny waszych błędów wielki i stary okręt o skały się rozbił. Ale przynajmniej teraz, zaklinam Was na święte Imię Jezusa, nie opuszczajcie Waszego przedsięwzięcia. Może Bóg wynagrodzi Wasze szlachetne wysilenia, zsyłając Wam zwycięstwo, a w przeciwnym razie, wierzajcie, Wasze wszystkie poświęcenia nie będą dla ojczyzny stracone. Kochajcie i służcie Waszej ojczyźnie w Bogu, ale działajcie tak, jakoby Bóg ją Wam tylko samym powierzył, jakobyście Wy sami jedynymi jej byli obrońcami.
 

Cyt. za czasopismem "Tygodnik Katolicki", wydał na rok 1871 X. Józef Stagraczyński w Poznaniu. Tom XII. W Grodzisku. Czcionkami Drukarni Tygodnika Katolickiego, ss. 688-689.
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono; przypisy od red. Ultra montes).

Przypisy:

(a) "przepomnienia" – zapomnienia, wypuszczenia z pamięci.

(b) "skłopotany" – zgnębiony kłopotami, strapiony, sfrasowany.

(c) "osieść" – osiąść, zamieszkiwać.

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2005

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: