Pierwsze 90 dni: Benedykt XVI
odkrywa swój modernistyczny plan

KS. KEVIN VAILLANCOURT

Redaktor The Catholic Voice

W świecie demokratycznej polityki okres pierwszych trzydziestu - dziewięćdziesięciu dni nowej administracji to czas, gdy określone zostają fundamentalne kierunki działań, jakich będzie można spodziewać się po nowych przywódcach. Staje się wtedy jasne, jaką politykę będą promować, jakie reformy zamierzają podjąć, jakie obietnice zostaną spełnione, itd. Pierwsze trzy miesiące działalności nowo wybranego urzędnika są zwykle dobrym prognostykiem tego, co ma się dokonać w nadchodzącym czasie.

Tę samą zasadę obserwacji można zastosować przypatrując się działalności Benedykta XVI. Przyglądając się pierwszym dziewięćdziesięciu dniom jakie upłynęły od momentu jego elekcji w neokościele, możemy łatwo określić, jaki "duch" będzie go prowadził i w jaki sposób będzie kierował wielu rzymskich katolików, którzy nadal podlegają wpływom posoborowej "nowej ewangelizacji".

Generalnie, pierwszy miesiąc "nowych rządów" okazał się dość odkrywczy: status quo neokościoła został utrzymany, a nawet wydaje się, że modernizm uzyska jeszcze większe przyśpieszenie w stosunku do tego, z czym mieliśmy do czynienia za czasów minionych "rządów". Kolejne dwa miesiące stały się dalszym rozwojem zarysowanych tendencji.

Lecz pojawiła się także pewna grupa katolików, którzy w ciągu tych pierwszych dziewięćdziesięciu dni przyjęli postawę "poczekamy, zobaczymy". Dali się oszukać medialnej propagandzie sądząc, że do Rzymu zawitał nowy "konserwatywny" duch. Zostali porwani euforią tłumów obwieszczających nową erę rozkwitu Kościoła, mimo tego, że te same tłumy od niemal czterdziestu lat były indoktrynowane przez modernistyczną propagandę. Czasami wydaje się, że nie mają już oni żadnego pojęcia, czym jest Kościół katolicki. Katolicy reprezentujący postawę "poczekamy, zobaczymy", żywiąc bezpodstawne nadzieje, że oto nadszedł kres ery modernistów, nałożyli coś w rodzaju różowych okularów, przez które śledzą "postęp", jaki się dokonuje od momentu elekcji Benedykta XVI. Gdy tylko wydarzy się coś "konserwatywnego", to są gotowi z pełną mocą trąbić wszem i wobec, że "wszystko jest w porządku"; jednakże, gdy tylko da się słyszeć echa modernistycznych nauk, to skwapliwie śpieszą z wyjaśnieniem, że muszą być one rezultatem działań ludzi z otoczenia "nowego papieża". Wydaje mi się, że łatwiejsza jest dla nich postawa "zaprzeczenia" niż rzeczywiste rozpoznanie błędu tam gdzie on się pojawia i adekwatne do takiej sytuacji działanie. Smutnym faktem jest to, że także niektórzy tradycyjni katolicy przyjęli to nastawienie "poczekamy, zobaczymy", wierząc (jak sądzę), że wydarzenia kilku ostatnich miesięcy nie dostarczają wystarczających argumentów świadczących o tym, że okres "poczekamy, zobaczymy" dobiegł końca: modernizm nadal robi postępy.

Poniżej przedstawiam kilka oficjalnych komunikatów, jakie miały miejsce w ciągu początkowych dziewięćdziesięciu dni rządów Benedykta XVI. Czytelnik może zweryfikować ich treść na stronie internetowej www.zenit.org:

Szczupłość miejsca nie pozwala mi na przytaczanie kolejnych przykładów. Mogę was zapewnić, że kolejne miesiące: czerwiec, lipiec i sierpień obfitowały w podobne (a nawet gorsze) przykłady. To, co tutaj przypomniałem wystarcza do zademonstrowania jak energiczne wysiłki podejmował Benedykt XVI oraz modernistyczny Watykan, nie tylko po to by utrzymać ducha fałszywego ekumenizmu, który był sztandarową cechą modernistów począwszy od Vaticanum II, lecz także po to by rozszerzać wpływ tego złego ducha w każdy dostępny sposób.

Dlaczego nie możemy więcej "czekać i patrzyć"

Szaleńczy duch fałszywego ekumenizmu jest siłą napędową większości działań, jakie dokonują się w neokościele. Każdego niemal dnia mamy tego przykłady. Katolicy, którzy przyjęli postawę "poczekamy, zobaczymy" muszą uznać istnienie następującego faktu: Benedykt XVI zamierza kontynuować "tradycję", którą zapoczątkował, gdy na Vaticanum II autoryzował i rozpoczął promocję modernistycznych błędów. Od prawie czterdziestu lat dokonuje się deprawacja wiary milionów katolików – wiary zniekształcanej głównie poprzez fałszywe nauki na temat chrześcijańskiej jedności. Co więcej, te nauki są wtłaczane do głów biednych ludzi za każdym razem gdy uczestniczą w Novus Ordo (np. słysząc, że owoce śmierci Chrystusa odnoszą się do "wszystkich ludzi") i słyszą różne kazania wychwalające modernistyczną ewangelię. Jak długo jeszcze mamy wytrzymać, czekając na "znak" mający świadczyć o tym, że współczesny Rzym zmierza do podjęcia tak koniecznego kroku, jakim jest publiczne przywrócenie prawdziwej nauki katolickiej oraz zlikwidowanie modernizmu? Miesiąc? Kolejny rok? A może dwa? Jak długo będziemy nadal znajdować wytłumaczenia dla w oczywisty sposób błędnych nauk emanujących z niegdyś katolickich świątyń, codziennie oszukując się zapewnieniem: "Pewnego dnia to się zmieni"? Na jak wiele kompromisów z zasadami naszej Wiary jeszcze sobie pozwolimy zanim powiemy: "Dość! Nie chcę mieć już więcej nic wspólnego z tym modernistycznym duchem!"? A tymczasem, moderniści nadal czekają, czekają i czekają. Już od ponad 150 lat kontynuują swą niszczycielską pracę. Cóż znaczy dla nich kilka lat więcej? Ale w czasie, gdy oni czekają, Wiara katolików podlega stopniowej destrukcji, która dochodzi już do tego stopnia, że obecnie toleruje się większą liczbę doktrynalnych i liturgicznych błędów niż miało to miejsce jeszcze przed rokiem. Oczywiście są katolicy, którzy jeszcze skarżą się na taką sytuację, ale ich głosy są coraz słabsze, ponieważ stają się coraz bardziej "tolerancyjni" na zło i mniej świadomi zasad Świętej Wiary.

Jednym z wydarzeń na horyzoncie nadziei (jak się to nam przedstawia) dla tych, którzy wyznają zasadę "poczekamy, zobaczymy" ma być rzekomo większa akceptacja dla łacińskiej Mszy na całym świecie. W tym samym czasie, gdy fałszywy ekumenizm i heretycki synkretyzm są promowane przez dzisiejszy Rzym, to w jakiś sposób innowatorzy mają znaleźć rozwiązanie usuwające "ograniczenia", jakim podlega łacińska Msza. "Jesteśmy w centrum zainteresowania", mówią niektórzy z pośród tych, którzy "czekają i patrzą". "Wiemy, że coś się zmieni. Miejcie cierpliwość. Kiedy zostanie wydane pozwolenie by łacińska Msza mogła być odprawiana przez wszystkich kapłanów na całym świecie odniesiemy wielkie zwycięstwo i modernizm upadnie". Jeżeli miałoby to być prawdą, to dlaczegóż nowocześni innowatorzy mieliby pozwolić na powrót łacińskiej Mszy? Czy obecność łacińskiej Mszy w większej ilości kościołów spowoduje nagły odpływ fali wszystkich błędnych nauk, jakie można znaleźć w tychże kościołach? Od wielu już lat, wielu tradycyjnych katolików nauczyło się poprzestawać jedynie na dążeniu do obecności łacińskiej Mszy nawet, jeżeli miałaby być odprawiana w tym samym budynku gdzie odprawia się także Novus Ordo Missae. Wszystkie petycje, wyprawy do Rzymu, spotkania z kardynałami, itd. odbywały się pod jednym hasłem: "Wszystko, o co prosimy to łacińska Msza". Innymi słowy, dla tych katolików walka okaże się zakończona, gdy tylko uzyskają pozwolenie na łacińską Mszę w większej liczbie kościołów na świecie. Zasmucającym faktem pozostaje, że większość nie zdaje sobie sprawy, że obecność łacińskiej Mszy we wszystkich kościołach świata musi być końcowym wynikiem naszej wojny z modernizmem, a nie jedynie jej pierwszym etapem.

Historia "wojen" o łacińską Mszę

Byłem młodym człowiekiem, kiedy "zmiany" uderzyły w Kościół – myślę tu o procesie systematycznie wprowadzanych liturgicznych nadużyć prowadzących do zniszczenia życia liturgicznego tak wielu rzymskich katolików. Nadużycia zmieniły sposób, w jaki katolicy powinni się modlić i czcić Wszechmogącego Boga; zmieniły one formę prawdziwego kultu, który był naszą własnością od czasów apostolskich.

Ledwie zakończyły się obrady Vaticanum II, a już wprowadzono "mszę normatywną" – prekursora Novus Ordo Missae Pawła VI. Od Niedzieli Palmowej 1969 roku "nowy ryt" stał się obowiązujący i katolicy na całym świecie nie tylko zaczęli modlić się w kościele w językach narodowych, ale same modlitwy nie były już katolickie. Ta "nowa liturgia" przypominała "msze" Cranmera i Lutra, a nie Świętą Ofiarę Mszy rytu rzymskiego. Zabrakło najbardziej widocznego elementu katolickiego życia duchowego: usunięto rzymską (trydencką) łacińską Mszę, mówiąc nam, że "nie koliduje to z wcześniejszymi dekretami".

Starsi kapłani nadal odprawiali Prawdziwą Mszę – niektórzy z przyzwyczajenia, reszta jako formę oporu. Wielkie grupy parafialne dały początek temu, co przekształciło się w wielonarodową armię ludzi żądających od Rzymu powrotu łacińskiej Mszy i usunięcia Novus Ordo. W ośrodkach diecezjalnych, a nawet w samym Rzymie organizowano marsze domagające się powrotu łacińskiej Mszy. Moderniści reagowali w sobie właściwy sposób: nie mówili nic, nie czynili żadnych ustępstw, tylko czekali – czekali aż ludzie zmęczą się walką o łacińską Mszę, aż przyzwyczają się do Novus Ordo. Łacińska wersja Novus Ordo Missae zaczęła pojawiać się tu i ówdzie, co zadowoliło tych ludzi, którzy chcieli jedynie znów słyszeć łacinę w swoich kościołach. Tłumy domagające się powrotu tradycyjnej łacińskiej Mszy i idącego za nim zniesienia Novus Ordo Missae kurczyły się coraz bardziej, aż do momentu, gdy dało się słyszeć tylko nieliczne głosy z różnych części świata. Były to głosy "renegatów", ludzi, którzy wkrótce zaczęli być znani jako tradycjonaliści, a modernistyczny Rzym patrzył na ich wołanie o powrót łacińskiej Mszy jak na działania "nieposłusznych", a nawet "schizmatyków". Dość ciekawe, że z chwilą, gdy wołanie o powrót łacińskiej Mszy do naszych kościołów parafialnych zaczęło cichnąć, (jak również żądanie zakazu Novus Ordo Missae) to zmniejszyło się także zaniepokojenie "innymi zmianami" w Kościele, a doktrynalny błąd uzyskał większe oparcie wśród katolików usprawiedliwiających to hasłem podążania "za duchem Vaticanum II". Później powrócimy do tej obserwacji.

Dla modernistycznego Rzymu, problem "tradycjonalistów" nie zniknął. Należało coś zrobić by ich uciszyć, przynajmniej do czasu aż wymrą wszyscy "starzy ludzie". W 1984 roku Jan Paweł II wydał indult Quattor abhinc annos skierowany do wszystkich biskupów świata, upoważniając ich do ponownego wprowadzenia łacińskiej Mszy – nie miała to być jakaś wersja Novus Ordo Missae, ale Msza według Mszału Jana XXIII z 1962 roku. Ach, ale w tym miodzie znalazła się przysłowiowa łyżka dziegciu. Motu proprio Jana Pawła II zezwalało biskupom na ponowne wprowadzenie do swoich diecezji "starej Mszy", jednakże miało się to odbywać "bez uszczerbku" dla nowego rytu. Innymi słowy, Novus Ordo Missae – najefektywniejsza broń w arsenale modernistów – miało pozostać. W tym zamyśle to raczej modernistyczna liturgia miała stać się nową "tradycją" katolickiego kultu, a "stara tradycja" miała być tylko tolerowana w niektórych miejscach, tam gdzie ludzie poprosili o nią i gdy publicznie uznali swoim podpisem na odpowiednim dokumencie, że nie kwestionują ważności Novus Ordo Missae. Bez takiego urzędowego potwierdzenia, biskupi nie mogli honorować próśb o odprawianie łacińskiej Mszy w swoich diecezjach. Narodziła się "Msza indultowa".

Ci, którzy wyrażali chęć przystąpienia do tego układu uważali, że powrót łacińskiej Mszy nie dokonuje się wystarczająco szybko. I rzeczywiście, niektórzy biskupi zezwolili na powrót łacińskiej Mszy na mocy Indultu, ale była ona zwykle odprawiana przez starszych kapłanów, w niezbyt dogodnych porach, w jakiejś odległej części diecezji. Mimo konieczności składania swoich podpisów ludzie zaczęli korzystać z "Indultu" i uczęszczać na takie Msze, które często cieszyły się dużą frekwencją. Jednakże ten fakt nie był powodem do zbyt wielkiego niepokoju dla modernistycznej hierarchii, ponieważ nadal mieli tych ludzi w garści. Nie przeszli oni bowiem do "tradycjonalistów", bez względu na to czy byliby to księża obsługujący kaplice Bractwa Św. Piusa X, czy księża "niezależni", czy też kapłani jakiejś innej "tradycyjnej" wspólnoty. Tak więc, modernistyczne diecezje nadal otrzymywały wsparcie finansowe dzięki składkom zbieranym na tych łacińskich Mszach, pasterze mieli pewność, że nadal głoszono kazania na tematy zgodne z modernistyczną ewangelią, a ludzie uczestniczący w takich Mszach (w wielu przypadkach) byli wystawieni na liturgiczne "zmiany" o niewielkim zakresie, jak np. "ministrantki" czy też udzielanie "eucharystii" (która jakimś sposobem znalazła się w tabernakulum) "konsekrowanej" podczas Novus Ordo Missae. Ponieważ wszystkim, co obchodziło tych ludzi była tylko sama łacińska Msza, modernistyczna hierarchia wyświadczyła im tę przysługę. Gdy ci ludzie byli zadowoleni, to również zadowolony był modernistyczny kler.

W tamtym okresie oczywiste było, że "tradycjonaliści" nie przyłączą się do Indultu. Kapłani odprawiali trydencką łacińską Mszę (zwykle z Mszałów pochodzących sprzed 1962 roku) we wszelkich dostępnych miejscach pozwalających na zachowanie należnej liturgii czci. Odsunięci ze swoich parafialnych kościołów, ci Ludzie Boży (homines Dei) wznosili kaplice w miejscach gdzie znalazły się grupy wiernych pragnących łacińskiej Mszy, bez kompromisu i (zwykle) wbrew Novus Ordo Missae. Chociaż grupy takie były z początku nieliczne, to dla modernistycznej hierarchii stawało się boleśnie oczywistym, że "tradycjonaliści" poważnie traktowali "starą Mszę" i że ich liczba stale rosła. Jednakże na horyzoncie miało pojawić się głębokie pęknięcie – dużo głębsze niż tylko preferowanie "starej Mszy" przed nowym rytem. Chodziło tu o wyświęcanie kapłanów i konsekracje biskupów dla "tradycjonalistów".

Do 1985 roku, wielokrotnie przeprowadzono tradycyjne rzymskokatolickie obrzędy wyświęcania kapłanów wbrew woli modernistycznego Rzymu i miejscowych modernistycznych biskupów. Arcybiskup Marcel Lefebvre wyświęcał kapłanów w seminariach Bractwa Św. Piusa X, również inni tradycyjni rzymskokatoliccy biskupi czynili to samo. Oprócz kilku dyskusyjnych przypadków święceń kapłańskich (a nawet konsekracji biskupich), także arcybiskup Ngo Dinh Thuc wyświęcał kapłanów i konsekrował biskupów zgodnie z tradycyjnymi, przedsoborowymi obrzędami. Działania tych ludzi przyciągnęły uwagę modernistycznego Rzymu. Arcybiskup Lefebvre został suspendowany a divinis przez Pawła VI, a arcybiskup Thuc ekskomunikowany – dwukrotnie, ostatnim razem przez samego Ratzingera. Z upływem czasu arcybiskup Lefebvre chciał mieć pewność, że jego praca dla zachowania Prawdziwej Mszy i Sakramentów będzie kontynuowana po jego śmierci. Gdy negocjacje z modernistycznym Rzymem dotyczące uregulowania statusu Bractwa Św. Piusa X załamały się, arcybiskup dokonał konsekracji biskupich czterech kapłanów Bractwa. Ten czyn ściągnął na nich oraz na arcybiskupa ekskomunikę latae sententiae, co zostało odnotowane nawet w świeckich mediach na całym świecie.

Zarysowały się fronty walk w "wojnach o łacińską Mszę" i Jan Paweł II gotowy był zmienić w zwycięstwo oczywistą porażkę. Wydał motu proprio, Ecclesia Dei Adflicta, w którym "uznał słuszne aspiracje" wiernych pragnących uczęszczać na "starą Mszę", o ile będą przestrzegać wytycznych zawartych w jego Indulcie z 1984 roku oraz jeśli wnieśli petycję o Mszę łacińską do swoich biskupów. W dokumencie tym powiedział biskupom, że pragnie "szerokiego i hojnego stosowania" Indultu. I znów, w czasie, gdy niektórzy biskupi zaczęli przychylnie przyjmować te petycje, to przeważająca większość pozostała na nie głucha. Tak więc, w 1988 roku Jan Paweł II założył Bractwo Św. Piotra, utworzone w dużej mierze z kapłanów i seminarzystów wywodzących się z FSSPX, którzy nie poparli konsekracji arcybiskupa Lefevbre dokonanych bez aprobaty modernistycznego Rzymu. Ustanowił też komisję Ecclesia Dei mającą "chronić" "prawa" katolików do uczęszczania na "starą Mszę" i od której kapłani mogliby uzyskiwać pozwolenie na odprawianie "starej Mszy" niezależnie od pozwoleń wydawanych przez ich miejscowego biskupa.

W 1998 roku doszło do kolejnego "marszu na Rzym" w obronie łacińskiej Mszy, tym razem uczestniczyło w nim kilkanaście tysięcy katolików, którzy obchodzili dziesiątą rocznicę wydania dokumentu Ecclesia Dei. Niewątpliwie wielu z nich sądziło, że ich wysiłki spowodują uchylenie coraz większej ilości ograniczeń stawianych na drodze do swobodnego odprawiania łacińskiej Mszy we współczesnych kościołach, ale do tego nie doszło. Skończyło się na tym, że uczestnicy marszu usłyszeli życzliwą przemowę Jana Pawła II, w której "zachęcał" biskupów by "przychylili się i uszanowali" pragnienia "tradycjonalistów". Dla kardynałów, oznaczało to, że tak zwany "ruch tradycjonalistyczny" słabnie i jedyne, co muszą zrobić to oczekiwać aż obumrze, albo przynajmniej, aż wszyscy znajdą się pod wpływem Bractwa Św. Piotra i podobnych "zalegalizowanych" wspólnot kapłańskich.

Wydawało się, że to przekonanie musi się cokolwiek zmienić, kiedy to w 2000 roku z okazji "roku jubileuszowego" ogłoszonego przez Jana Pawła II kilka tysięcy duchownych i świeckich członków oraz sympatyków Bractwa Św. Piusa X znalazło się w Rzymie. Wkrótce potem kardynał Dario Castrillon Hoyos spotkał się z biskupami Bractwa próbując rozpocząć rokowania dotyczące "reintegracji" tej organizacji z modernistycznym Rzymem. Rozmowy między Hoyosem i biskupem Bernardem Fellayem (Przełożonym FSSPX) oraz innymi trwały przez cały rok. Na początku 2001 roku biskup Fellay żądał od modernistycznego Rzymu dwóch ustępstw warunkujących możliwość takiej reintegracji: "prawa" dla wszystkich kapłanów na świecie do odprawiania łacińskiej Mszy oraz ogłoszenia, że ekskomunika biskupów FSSPX jest nieważna. Podczas gdy drugi warunek wydał się możliwy do akceptacji, to pierwszy był już od samego początku nie do przyjęcia z powodu opozycji wśród biskupów świata, zarówno, co do zniesienia ekskomuniki, jaki i reintegracji, która sprawiłaby, że Bractwo stałoby się wspólnotą faktycznie od nich niezależną. Doszło do załamania się negocjacji, częściowo z powodu sprzeciwu wśród biskupów, a częściowo z powodu obaw powstałych wśród członków i sympatyków FSSPX o to, że zwierzchnicy "rozprzedają majątek", ponieważ niewiele mówiono o oczekiwanym odejściu od "zmian" dokonanych w doktrynie i liturgii począwszy od Vaticanum II. Bieg wydarzeń dotarł do martwego punktu i wydaje się, że trwa tam do dzisiaj.

Jednakże dla modernistycznego Rzymu nie wszystko było stracone. Rzym w swoich wysiłkach o opanowanie "problemu tradycjonalistów" zaczął odnosić mniejsze i większe zwycięstwa. Na przykład, 18 stycznia 2002 roku w brazylijskiej diecezji Campos doszło do reintegracji biskupa Licinio Rangela wraz z 27 jego kapłanami i prawie 28000 świeckich. Kapłani ci stworzyli tradycyjne Bractwo Kapłańskie Św. Jana Vianneya i byli kontynuatorami dzieła zachowywania tradycyjnych nauk i obrzędów Kościoła rzymskokatolickiego zapoczątkowanego przez biskupa de Castro Mayera, który zmarł kilka lat wcześniej. Cena reintegracji była wysoka, jako że ci ludzie nie tylko odrzucili Wyznanie Wiary z 1982 roku, w którym denuncjowali błędy Vaticanum II i nowej "mszy", lecz również biskup Rangel, co było szeroko relacjonowane, wziął ostatnio udział w koncelebracji nowej liturgii – chociaż wcześniej zarzekał się, że nigdy tego nie uczyni. W "tradycjonalistycznej kwestii" przykład Campos stał się "modelem" dla tych kapłanów czy też organizacji w ruchu "tradycjonalistycznym", którzy wyrażali chęć wzięcia udziału w reintegracji z kościołem posoborowym.

Oprócz tego, co wydarzyło się w Campos, "trydencką łacińską Mszę" zaczęto odprawiać od czasu do czasu w publicznych miejscach oraz w większych kościołach i katedrach na świecie, po to by zademonstrować wzrost sympatii do łacińskiej Mszy. Jednym z przykładów było celebrowanie "starej Mszy" przez kardynała Hoyosa w 2003 roku w kościele św. Maryi Większej w Rzymie. Wygłosił on wtedy kazanie, w którym podkreślił, że "tradycjonaliści" nie mogą już być traktowani jak "obywatele drugiej klasy". Odnotowano także, że nawet kardynał Ratzinger jest życzliwy dla sprawy "tradycjonalistów" – fakt, który jest dzisiaj często przypominany.

Benedykt XVI i łacińska Msza

Jako najświeższą wiadomość z frontu "wojen o Mszę łacińską" wielu obserwatorów przyjęło, że wybór Benedykta XVI jest dla "tradycjonalistów" sygnałem by wytrwać oraz "czekać i patrzeć", ponieważ panuje przekonanie, że ma on życzliwy stosunek do "starej Mszy". Zwolennicy tego poglądu wyprowadzają swój wniosek na podstawie fragmentu jego książki wydanej w 1997 roku, pt. Sól ziemi:

"Powinniśmy ze znacznie większą wspaniałomyślnością przyzwalać na dawny rytuał wszystkim, którzy sobie tego życzą. W ogóle niepodobna zrozumieć, cóż takiego miałoby być w tym niebezpieczne czy nieakceptowalne. Wspólnota, która wszystko, co dotychczas było dla niej najświętsze i najszczytniejsze, ni stąd, ni zowąd uznaje za surowo zakazane, a tęsknotę za tymi zakazanymi elementami traktuje wręcz jako nieprzyzwoitość, stawia samą siebie pod znakiem zapytania". W lipcowym numerze The Catholic Voice z 1997 roku, dokonałem przeglądu niektórych oświadczeń Ratzingera w artykule zatytułowanym Ratzinger and the Reform. Zwróciłem wtedy uwagę na fakt, że, podczas gdy kardynał Ratzinger lamentował nad istnieniem "zakazu starego mszału" to jako "Prefekt Wiary" nie uczynił nic dla ochrony kultu i codziennej praktyki katolików przed doktrynalnym błędem. To, co wtedy było prawdą dzisiaj nadal pozostaje prawdziwe: Ratzinger uważa łacińską Mszę za fragment nostalgicznej historii, który nie powinien być jednak odrzucony jak coś tak nieznaczącego jak stara ścierka. Nie powiedział wtedy niczego i niczego nie mówi także teraz o doktrynalnych błędach Novus Ordo Missae i o tym, że powinno zostać zakazane, a Prawdziwą Mszę należy przywrócić wszędzie dla wszystkich katolików na zasadach wyłączności. Jeżeli wydaje się, że on jako Benedykt XVI, jest "życzliwy" dla "starej Mszy", to z pewnością nie z jakichś zdrowych, doktrynalnych powodów. I rzeczywiście, z okazji zbliżającego się "Synodu eucharystycznego" zaproszono do udziału w nim niekatolików z całego świata (na zaproszenie Benedykta XVI). W czasie jego trwania wszyscy uczestnicy zostaną "uraczeni" celebracją mszy po łacinie. Benedykt XVI może "lubić" "starą Mszę", ale o wiele bardziej cieszą go doktrynalne kompromisy.

"Neo-tradycjonaliści" tj. ci, którzy uczęszczają na "zatwierdzoną" łacińską Mszę spodziewają się, że tego dnia nowoczesny Rzym wyda powszechną aprobatę na odprawianie łacińskiej Mszy, zaspokajając w ten sposób wieloletnie pragnienia "tradycjonalistów". Wszystko, czego się domagają, to "poczekamy i zobaczymy". Myślę, że zobaczyliśmy już wszystko, co mieliśmy zobaczyć – czemu mamy czekać na coś więcej?

Czy wystarczy powiedzieć: "Jedynie Msza się liczy"?

Historyczny szkic tego, co nazwałem "wojnami o łacińską Mszę" miał być okazją do krótkiego spojrzenia, nie na samą "walkę" o zachowanie łacińskiej Mszy, w jaką zaangażowali się "tradycjonaliści", lecz miał uzmysłowić jak dalece odeszliśmy w tej "walce" od jej pierwotnych celów. Przypominacie sobie zapewne, że pierwsze boje przeciw Novus Ordo Missae nie miały jedynie na celu uczynienie łacińskiej Mszy z powrotem dostępnej dla wszystkich, ale celem było doprowadzenie do wyeliminowania Novus Ordo Missae z katolickich kościołów na całym świecie, gdy przywróci się "starą Mszę". Takiego żądania prawie w ogóle się dzisiaj nie słyszy. Zamiast tego powszechne jest hasło: Tylko Msza się liczy wypowiadane przez większość "tradycjonalistów", a oznaczające, że tym, czego oni pragną najbardziej jest pokojowa koegzystencja – innymi słowy odprężenie – łacińskiej Mszy ramię w ramię z Novus Ordo Missae, we wszystkich katolickich kościołach świata. Promotorzy tego hasła wierzą, że gdy współcześni katolicy raz zobaczą piękno łacińskiej Mszy, łatwiej już dostępnej w ich kościołach gdyż będzie "zalegalizowana", to ten fakt sam z siebie wywoła pojawienie się potężnej fali katolików powracających do "Tradycji", a modernizm poniesie miażdżącą porażkę. Twierdzą oni nawet, że gdy wszędzie pojawi się więcej łacińskich Mszy, to spłynie wtedy więcej łask i dzięki temu katolicy łatwiej "zobaczą" skutki modernistycznych błędów.

Ale w tym miejscu stawiam pytanie: Czy wystarczy by tylko posiadać "zalegalizowaną" Mszę łacińską odprawianą na szerszą skalę? Czyż przedmiotem naszego głównego zainteresowania nie powinno być zwalczanie modernistycznych błędów, co właśnie pomogłoby katolikom zobaczyć jak bardzo byli oszukiwani przez te wszystkie lata? Jak tacy katolicy mogliby tolerować sytuację, by fałszywy kult Novus Ordo Missae w ich kościołach nadal współistniał na równych zasadach z "zalegalizowanymi" łacińskimi Mszami, jak gdyby były one równe sobie przed Bogiem, co do wartości i łask? Czy możemy twierdzić, że katolicy mogą być zadowoleni widząc "powrót" łacińskiej Mszy, co już będzie wystarczającym dobrem oraz że jej obecność spowoduje, że więcej kapłanów zacznie ją odprawiać – tych kapłanów, których ważność święceń stoi pod znakiem zapytania z powodu zreformowanego (ICEL) obrzędu święceń? Czy możemy powiedzieć, że wystarcza nam samo posiadanie Świętej Ofiary Mszy odprawianej w tych samych budynkach, w których heretyckie doktryny modernistów – zwłaszcza ta dotycząca fałszywego ekumenizmu – nadal są propagowane? Nie, po tysiąckroć – NIE. Katolicy nie mogą nigdy stać się tolerancyjni dla otaczającego ich zła modernizmu, w przeciwnym razie sami mu ulegną. Benedykt XVI jasno dał do zrozumienia, że pod jego rządami "nowe tradycje" Vaticanum II nie odejdą w zapomnienie. Jeżeli tak się rzeczy mają to, dlaczego tak wielu katolików "oczekuje i wygląda" jego życzliwej aprobaty dla "starej Mszy", podczas gdy on tak energicznie promuje całe mnóstwo doktrynalnych błędów, które unicestwiają wszelką możliwość duchowego dobra mogącego wypływać z łacińskiej Mszy?

Ale jakże to się stało, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji? Co spowodowało, że zboczyliśmy ze ścieżki w walce z Novus Ordo Missae, o rzymską (trydencką) łacińską Mszę? Po części jest to wynikiem naszego znużenia nieustanną bitwą. Co więcej, wydarzyło się to wtedy gdy zawarto kompromis z Novus Ordo Missae ponieważ niektórzy z "przywódców" wśród "tradycjonalistów" (i to zarówno duchowni jak i świeccy) zaczęli spoglądać na ten akt bluźnierstwa i świętokradztwa jak na "alternatywną" formę katolickiego kultu, mimo całej jego grzeszności i zła zawartego w samej jego istocie. Zamiast dostrzeżenia w Novus Ordo Missae aktu fałszywego kultu czegoś, co zostało już wieki wcześniej potępione, wybrali oni podążanie po linii najmniejszego oporu: "Wszystkim, o co prosimy jest łacińska Msza" – tak mówią – a wy możecie sobie zatrzymać wasz głupi Novus Ordo. Następstwem takiej postawy stał się grzeszny kompromis.

W przeszłości katolicy nie tolerowali podobnych rzeczy w taki sposób, w jaki jak widzimy "tradycyjni" katolicy chcą to czynić z modernistami. Nawet, chociaż arianie posiadali ważną Mszę, wierni katolicy wraz ze św. Atanazym wiedzieli, że Msza jest tylko sercem naszej Wiary – natomiast tylko tam gdzie naucza się i przestrzega prawdziwej, apostolskiej Wiary można odnaleźć samo ciało i duszę Wiary. Zanim sfałszowano anglikańskie ryty święceń wraz z fałszywą formą liturgicznego kultu wprowadzoną przez Cranmera, wierni katolicy ryzykowali własnym życiem by uczestniczyć w tych Mszach gdzie można było odnaleźć zachowane i nieskażone kompromisem całe ciało rzymskokatolickiej Wiary. Podczas rewolucji francuskiej, katolicy trzymali się z dala od ważnych Mszy "konstytucyjnego kleru", ponieważ doszło tam do skażenia doktryny Wiary. W dzisiejszych czasach, jeśli nawet łacińska Msza zostanie "zatwierdzona" przez modernistów do odprawiania w zagarniętych przez nich kościołach, wierni katolicy nie powinni zapuszczać się do tych kościołów, jeżeli nawet Msza jest ważna, ponieważ ważność Mszy nie wystarcza – wierne wyznanie naszej Jednej, Świętej, Katolickiej i Apostolskiej Rzymskiej Wiary towarzyszące odprawianiu takich Mszy jest dla nas wszystkim... jest daleko ważniejsze niż samo tylko celebrowanie łacińskiej Mszy.

Ks. Kevin Vaillancourt

Artykuł powyższy po raz pierwszy ukazał się w "The Catholic Voice" z września 2005 r., OLG Press, 3914 N. Lidgerwood St., Spokane, Washington 99201-1731 USA.

Z języka angielskiego tłumaczył Mirosław Salawa

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2005

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: