POSTĘP DUSZY

CZYLI

WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

O. FRYDERYK WILLIAM FABER

 

ROZDZIAŁ XIV

Lenistwo duchowe

 

Jeżeli najcenniejsza ze wszystkich łask jest łaska wytrwania, z której tamte czerpią swą niepożytość, to z pewnością najszkodliwszą ze wszystkich przy­war, żerujących na życiu pobożnym, jest jej przeci­wieństwo lenistwo duchowe. Wątpię jednak, czy w praktyce z takim się doń odnosimy wstrętem, na jaki zasługuje. Pasożytuje ono na wszystkich trzech stanach duszy, któreśmy opisali, szczególnie zaś na zmęczeniu. Znużeni walką, skłonni jesteśmy poddać się ospałości i szukać wytchnienia z dala od Chry­stusa. Zmęczenie, uginające się pod brzemieniem sła­bości, rodzi wstręt do suchości wiary wewnętrznej i wiedzie do poszukiwania pociechy w stworzeniach, które się kończy równie nieszczęśliwie jak przysło­wiowy sen w śniegu. A kiedy trzeba się zrywać do dalszego boju, my żądni spoczynku podnosimy szem­ranie i chcemy choćby środkami przyrodzonymi prze­dłużyć jego trwanie, skoro już nadprzyrodzonych nie staje.

 

Sądzę, iż można powiedzieć, że każdy człowiek jest z natury leniwy. Czy widział kto kiedy człowieka – mam na myśli ludzi o zdrowym sercu – któryby z natury nie ciążył do lenistwa? Owszem, jest to objaw tak powszechny, że nawet skończony leń bę­dzie się tłumaczył, iż taka już jest jego natura. Nikt nie rwie się sam z siebie do cięższej pracy, chyba że jest do tego zmuszony, bądź przez miłość pienię­dzy bądź też przez obawę piekła. Lenistwo ze swej natury jest słodkie, słodsze niż najwspanialsze dary, które świat może ofiarować. Lecz szczególnie osoby duchowne mają osobliwą skłonność do lenistwa, z czego nie zawsze dostatecznie zdają sobie sprawę. Prawdzi­wie kontemplatywne powołanie należy da najwięk­szych rzadkości w Kościele. Toteż prawie niemożli­wością dla ogółu dusz jest poświęcenie całego czasu jedynie aktom cnoty religii oraz pielęgnowaniu we­wnętrznych pobudek i usposobień. Poza tym osoby, rozpoczynające życie duchowne uważają, nie zawsze zresztą słusznie, że mają obowiązek rozstać się z dawnymi swymi rozrywkami i zabawami. I tak pobożność ich wytwarza w nich pewną pustkę, nie zapełniając jej niczym. Dlatego bardzo trzeba, by ci którzy nie są dostatecznie zajęci pracą zawodową ani obo­wiązkami domowymi, zaprzęgli się do jakiejś ze­wnętrznej akcji społecznej lub charytatywnej. Zresztą, choćby nawet nasze tłumaczenie tego zjawiska nie odpowiadało rzeczywistości, jednakowoż jest faktem niezaprzeczonym i świat to zawsze złośliwie pod­kreśla, że osoby pobożne tworzą stan szczególnie ulegający lenistwu.

 

Skoro lenistwo stanowi tak skuteczną przeszkodę postępu, jest rzeczą niezmiernie doniosłą zapoznać się z nim dokładniej; przystępując do tego, zauważamy, iż zazwyczaj objawia się ono w jednej z sied­miu postaci, o których pomówimy.

 

Pierwsza z nich nosi zwykle miano rozprosze­nia. Łatwiej ją opisać niż ściśle określić. Jest to grzech, który nie ma własnego ciała, ale zwykł cze­piać się czegokolwiek. Działa on milczkiem i nie­łatwo go odkryć. Najzdradliwszą zaś cechą rozprosze­nia jest okoliczność, iż uchodzi ono uwagi osoby roz­proszonej nawet wówczas, kiedy bywa zawinione. Natomiast jego skutki mają się całkiem odwrotnie do niepozornej powierzchowności. W ciągu kilku go­dzin zdoła ono wniwecz obrócić łaski, zdobyte mo­zolną pracą długich miesięcy lub owoc całych rekolekcyj; przy tym szczególnie dlań sprzyjającym jest czas porekolekcyjny. Przyjrzyjmy się nieco, na czym ono polega. Po fakcie każdy się spostrzega, iż był rozproszony, lecz nie zawsze się wie, na czym to roz­proszenie polegało. Jakiś cień, leżący na duszy mówi mu, że coś tam nie było w porządku, lecz nie każdy umie ten nieporządek nazwać po imieniu.

 

Roztargnienie polega przede wszystkim na niespełnianiu pewnych spraw w swoim czasie, skutkiem czego jeden obowiązek depcze po piętach drugiego, a wszystkie razem stłoczone zamieniają się w jarzmo, pod którym stękamy i tracimy spokój ducha. Następ­stwem tego w większości wypadków jest, że brak nam czasu na wykonanie naszego dzieła tak, jak ono winno być zrobione: zbywamy je czym prędzej, z ja­kimś nieświątobliwym pośpiechem, z pragnieniem raczej pozbycia się go niż sumiennego wykonania, bardzo niewiele myśląc o Bogu. Słynna zasada francuskiego męża stanu "Nie czyń tego dziś, co możesz odłożyć na jutro", jakkolwiek przydaje się nieraz w roztropnym załatwianiu obowiązków światowych, to przecie niezmiernie rzadko ma zastosowanie bez­pieczne w życiu duchownym. Niemniejsze zamiesza­nie mogłaby wprowadzić odwrotna zasada, którą miał postawić lord Nelson, iż należy każdą sprawę koń­czyć na kwadrans przed oznaczonym czasem. Właściwą zasadą jest spełniać wszystkie obowiązki po kolei, w miarę jak się nasuwają, bez pośpiechu a wytrwale, z oczyma utkwionymi w Boga. Nawet bez trzymania się jakiegoś jednostajnego, z góry na­łożonego porządku, życie nasze codzienne zwykło sobie żłobić jakieś stałe łożysko, w którym każde zajęcie ma swój czas. Jeśli w tym kierunku będziemy współdziałali, unikniemy z jednej strony natłoku zapóźnionych zajęć, z drugiej zaś ujdziemy niebezpie­czeństwa roztargnienia z powodu niezapełnionych chwil. Człowiek bez zajęcia nie może być ani człowiekiem szczęśliwym ani mężem duchownym.

 

Innym objawem rozproszenia jest przedłużanie ponad słuszną miarę grzecznościowych odwiedzin przez rozmowy bez końca. Nie chcę przez to powie­dzieć, by w rozmowie naszej istniał jakiś moment, na którym mielibyśmy obowiązek urwać naszą po­gadankę, lub w którym schodzi ona na wyraźnie złe tory. Pragnę jeno podkreślić doniosłość umiarkowa­nia w tych rzeczach stosownie do okoliczności. Po­dobnie i w samotności możemy otworzyć do siebie przystęp rozproszeniu i poderwać działanie w nas pamięci na obecność Bożą przez przybieranie postawy niedbałej i gnuśnej. Strzeżmy się również dość na­gminnego nałogu zwlekania z rozpoczęciem danej pracy, skoro już raz się do niej zabierzemy. Ten szkodliwy nawyk nadwątla siłę naszej woli i rozka­wałkuje niejako nasze życie, każąc nam trwonić dzień dzisiejszy w myśli o pracach jutrzejszych, których dzisiaj ani na jotę posunąć nie możemy. Ten sam wreszcie skutek rozpraszania ducha sprowadzają zbyt liczne modlitwy ustne, zewnętrzne praktyki i nabo­żeństwa, którymi się ponad miarę obciążamy. To wszystko powoduje tylko wieczny pośpiech i uczu­cie ciągłego napięcia, którego rychłym towarzyszem jest niesmak i zniechęcenie.

 

Niedostatek czuwania nad sobą w czasach i miej­scach wytchnienia jest innym źródłem rozproszenia. Wypoczynek sam z siebie jest rzeczą niebezpieczną, ponieważ dla naszego dobra ma on nas trochę rozer­wać i rozruszać, a ta rozrywka jest tak doniosła, że mądrze urządzony spoczynek staje się jedną z najskuteczniejszych pomocy życia duchownego, krynicą pożądanej wesołości i silną odtrutką na grzechy, po­pełniane myślą. Ale o tym jeszcze pomówimy póź­niej. Na razie wystarczy zaznaczyć, iż brak panowa­nia nad sobą na rekreacji jest jedną z przyczyn roz­proszenia. To samo trzeba powiedzieć o stawianiu zamków na lodzie w płonnych marzeniach i o lekkomyślnym przekraczaniu drobnych przepisów oraz przyjętych zobowiązań. Powiadam, zobowiązań, bo po cóż się zobowiązywać, jeśli nie mamy dotrzymać zobowiązania, a jakże można zobowiązania dopełnić, skoro nie będziemy równie słowni wobec siebie jak i wobec drugich?

 

Następstwa tego rozproszenia są, niestety, zbyt znane, by się tu długo nad nimi rozwodzić. Pierwszym jest niezadowolenie z siebie, które jest rakiem toczącym wszelką pobożność. Z niego wynika prze­czulona wrażliwość i chęć obrony wobec sądów ludz­kich, która sprawia, iż czujemy, jak łaska modlitwy nas opuszcza, a nasza siła przechodzi w słabość. W takich chwilach zjawia się jakiś nastrój wprost chorobliwy, niweczący nieraz w jednej godzinie wszystko, cośmy zdobyli w tygodniach walki i pię­cia się wzwyż. Towarzyszy mu często chorobliwa skłonność do sądzenia i krytykowania innych. Na­wet wówczas, gdy łaska działa w nas na tyle po­tężnie, że unikniemy tak ciężkich błędów, rozproszenie jeszcze potrafi dać się nam we znaki, już to mnożąc nasze roztargnienia podczas modlitwy, już też czyniąc nas zgryźliwymi po Komunii św. i nie­ufnymi w stosunku do spowiednika, lub wreszcie ostudzając naszą gorliwość w pełnieniu obowiązków i pragnienie pokuty.

 

Drugą postacią duchowego lenistwa jest przy­gnębienie i upadek ducha. Nierzadko można spotkać osoby duchowne, mówiące o swoim przygnębieniu, jakby to było jakieś doświadczenie we­wnętrzne, nakazujące szacunek i godne współczucia, wyrozumienia i osobliwych względów. W rzeczy­wistości jednak doświadczenie w większości wypad­ków wykazuje, że można powiedzieć, iż żaden stan życia duchownego nie kryje tyle grzechów powszednich i tyle niegodnej słabości, co właśnie to przy­gnębienie ducha. Pokorą ono nie jest, ponieważ wie­dzie do skarg, nie do cierpliwości. Nie jest też skruchą, gdyż schodzi raczej na samoudrękę niż żal za obrazę Bożą. Duszą przygnębienia jest miłość własna. Gnębi nas nuda dobrego czynu i życia poprawnego.

 

Najgłębszą tajemnicą naszej radości była ta troska i ta staranność, którą wkładaliśmy w unikanie grze­chów powszednich oraz ten przemyślny wysiłek, z ja­kim wykorzenialiśmy go z nas. Teraz zaniedbaliśmy się w tym i dlatego jesteśmy przygnębieni. A jeśli nawet próbujemy kiedy, jak to czyniliśmy dawniej, odwracać się od nęcącego nas grzechu, to przecie brak nam odwagi zerwać z miłymi nam sposobno­ściami miejsca i czasu, które nam nastręczają moż­ność popełnienia obrazy Bożej. Uspokajamy się na wpół świadomą pewnością siebie, że nie upadniemy, a nie baczymy, że równocześnie blednie w nas światło Boskiego oblicza i ustaje źródło wewnętrznej radości. Poczynamy szukać chwały u ludzi i smutno nam, gdy nasza praca przechodzi bez echa. W okazaniu się światu widzimy naszą pociechę, ulgę i zadowo­lenie. Pragniemy, by wszyscy, na których nam za­leży, wiedzieli, co czujemy i cierpimy, działamy i po­dejmujemy. Świat staje się dla nas słoneczkiem, do którego się wygrzewamy. Jakiż więc dziw w tym, że chodzimy smutni?

 

Jakże wiele jest osób pobożnych, których rze­czywistym celem w dążeniu do doskonałości jest wyniesienie siebie – nie Boga, a jak niewielu zdaje sobie z tego sprawę! Może nie rozminę się z prawdą, gdy powiem, że nigdy nie osiągamy na drodze du­chownego postępu tego, co nam się z początku wy­daje łatwym do zdobycia. Nigdy nie stajemy na wy­żynie podjętego zadania i tutaj nowe źródło przy­gnębienia. Lecz z jakiegokolwiek stanowiska patrzyli­byśmy na ten smutny stan naszego ducha, zawsze odkryjemy jego źródło w braku umartwienia, szcze­gólnie umartwienia zewnętrznego. Streszczając się, rzucamy pytanie, czy widział kto kiedy przygnębie­nie człowieka, starającego się być dobrym, które by nie płynęło albo z niedostatku pokory, albo z braku odnoszenia swych czynności do Boga?

 

Jeśli chodzi o następstwa przygnębienia, to niczym wobec ich rzeczywistości są najbardziej odstra­szające opisy. Nic szatanowi nie daje podobnej mocy nad nami. Sam grzech śmiertelny nie udziela mu ta­kiej władzy nad duszą. Przytępia ono działanie sa­kramentów i niszczy ich wpływ. W gorycz obraca wszystko, co słodkie, same nawet lekarstwa życia duchownego zamienia w truciznę. Pod jego zgubnym działaniem słabniemy do tego stopnia, iż niepodo­bieństwem nam się wydaje cierpienie i drżymy na samą myśl o umartwianiu ciała. Tak niezbędna do wzrostu w świętości odwaga ucieka z nas, jak woda z dziurawego naczynia, stajemy się trwożliwi i bierni wówczas, gdy winniśmy być pełni odwagi i przed­siębiorczości. Bóg okrywa się jakby nieprzeniknioną dla nas zasłoną, a każdy dzień, spędzony w tym przygnębieniu, pogrąża nas coraz głębiej w przepaść, gdzie nas nie dosięgnie żaden promyk pociechy. Mimo pozornej drastyczności tego zestawienia, bez przesady można powiedzieć, że duch przygnębiony stacza się do stanu Kaina czy Judasza. Zatwardzia­łość ich obu była wynikiem przygnębienia, pocho­dzącego z niedostatku pokory, tego owocu działania ze względu na siebie raczej niż na Boga.

 

Nade wszystko musimy się strzec, by przygnę­bienie wewnętrzne nie odstręczało nas od zwyczaju komunikowania i od ostrości, które sobie zadajemy. Owszem, musimy przestrzegać ich z większą sumien­nością właśnie dlatego, że jesteśmy przygnębieni i ni­czego bardziej się nie wystrzegać, jak przeprowadza­nia jakichś zmian w naszym życiu ze względu na tę chmurę, która nam widok przysłoni. Dokładność w drobnych obowiązkach jest źródłem dziwnej ra­dości, a trochę umartwienia, choćby drobnego i nie­zbyt uciążliwego, lecz stosowanego ze spokojną wy­trwałością, odstrasza złego ducha. Korzystajmy chci­wie ze sposobności ustępowania drugim, to bowiem rodzi słodycz serca i ducha modlitwy. Za przedmiot rachunku szczegółowego obierzmy wyzyskanie czasu i miejmy zawsze pod ręką jakąś stałą książkę albo zajęcie na wypełnienie wolnych chwil. Nigdy nie usta­wajmy w oddawaniu czci Matce Najświętszej, której Kościół nadaje słodkie miano "Przyczyny naszej radości" – niechaj straconym dla nas będzie ten dzień, w którym zaniedbamy zwrócić się do Niej z tym wezwaniem. Wreszcie musimy przestrzegać posłuszeństwa nie tylko co do jakości naszych czynów, lecz i co do czasu, jaki im wyznaczy nasze postanowie­nie, reguła, obowiązki rodzinne czy wola spowiednika, albowiem dziwna skuteczność posłuszeństwa zależy nie tyle od tego, co czynimy, ile raczej od czasu i sposobu wykonania zleconej czynności, gdyż życie duchowne polega nie na doborze pewnych czynności, ale na sposobie wykonywania wszystkich naszych czynów w ogóle.

 

Obok tych dwóch postaci lenistwa: rozproszenia i przygnębienia, pojawia się trzecia; jest nią pewien rodzaj ociężałości, jakby ogólnego odrętwienia, które trudno określić, a wystarczy parę rysów, by je rozpoznać. Oto od pewnego czasu utraciliśmy swo­bodny wgląd w siebie samych. Brak nam świado­mości własnego stanu, jesteśmy jak ten podróżny idący omackiem. Wtem zdarza się coś, co w nas bu­dzi świadomość naszego położenia. Spostrzegamy, iż ciągle czynimy postanowienia i ciągle je łamiemy. Stały się one częścią naszej modlitwy porannej, by w godzinę lub dwie ulotnić się z naszej myśli, jakby nigdy w niej nie zaistniały. Nawet gdy sobie zdamy z tego sprawę i próbujemy w czyn je wprowadzić, okazują się one jakieś miękkie, bezsilne, zmartwiałe. Wprawdzie nie zamykamy uszu na poruszenia łaski, które odbieramy każdej godziny, lecz odkładamy ich wykonanie, tymczasem pora stosowna mija, wzywa nas jakiś obowiązek i jest już za późno. Tym sposo­bem trwonimy mnóstwo natchnień, przez Boga nam zesłanych.

 

To jedno wystarczyłoby. Ale tu się dołącza jeszcze fizyczne uczucie naszej niezdolności do jakiegokol­wiek wysiłku. Zdaje się nam, jakby o żadnym prze­łamaniu się mowy być nie mogło i tak powoli sła­bość ducha przeobraża się w ułomność cielesną, którą nawet nierzadko sprowadza. Głuchniemy wówczas na głos sumienia, opryskliwie przyjmujemy przestrogi i upomnienia oraz wszelkie próby rozbudzenia w nas życia z wiary. Cokolwiek ktoś czyni, zawsze wydaje się to nam niewczesnym i bezsensownym. Bez żadnego powodu rzeczy i ludzie wydają się nam dziwnie ob­mierzli i nudni, poddajemy się owemu "duchowi bez­podstawnego podrażnienia", który znamionuje para­lityka, po mistrzowsku przedstawionego przez Walter Scotta w postaci Chrystala Croftangry. Zdawałoby się, że życie dla nas już się wyczerpało, żeśmy stanęli u kresu spraw ludzkich, że poprzez górne pokłady bytowania zamajaczyło nam to, co Bossuet określa jako "nieznośną nudę, która stanowi dno życia ludz­kiego". W tym stanie już nie z roztargnieniem, ale z opieszałością zbywamy naszą modlitwę, nawet do sakramentów odnosimy się z rodzajem występnego nieuszanowania i poufałości wprost nie do pomyśle­nia. Istotnie pozostajemy pod wpływem niesmaku i zaniedbania, jak gdybyśmy utracili zdolność myśle­nia poważnie i wpadali w jakieś oszołomienie czy sen hipnotyczny, gdy chodzi o rzeczy duchowne. Do tego stanu zmierza zawsze rozproszenie, jeżeli więc mieliśmy nieszczęście nie oprzeć się żadnemu z po­przednich jego stopni i jęczymy teraz pod jego uci­skiem, musimy się dźwignąć i jąć się pracy z takim wysiłkiem, jak gdyby chodziło o grzech śmiertelny.

 

Czwartym rodzajem lenistwa duchowego jest tzw. pracowite próżnowanie, które stanowi wielką pokusę dla ludzi czynu, gdyż jak powiedziałem, lenistwo dogadza wszystkim usposobieniom, lecz każdemu charakterowi w odrębnej postaci. W roz­rywce nic nie ma, co by przeszkadzało naszemu złą­czeniu z Bogiem, ale jest wiele próżnych zajęć, w któ­rych tylko tracimy czas i których prawie niepodobna odnieść wprost i świadomie do chwały Bożej. Trudno podać ścisłe różnice, ale każdy wie, iż co innego jest wypoczynek, a co innego próżnowanie i że próżno­wanie częściej się tai w niepożytecznym i dziecinnym zajęciu, niż w zupełnej bezczynności. Na przykład są pewne lektury, same w sobie niezłe, lecz rozprasza­jące nas, ponieważ stanowią kopalnie roztargnień na modlitwie lub odżywkę dla przyszłych pokus, do­starczając im żywych obrazów, albo okazują się dla nas niebezpieczne, gdyż nadmiernie nas pochłaniają – w tych wszystkich wypadkach, mimo rozumowych racyj za ich nieszkodliwością, w głębi serca czujemy wyrzut, który przy dobrym stanie duszy winien star­czyć za zakaz. Przy dzisiejszej taniości i sprawnym funkcjonowaniu poczt i telefonów, winniśmy więcej uważać na naszą korespondencję. Czyż bowiem tak dużo przesady jest w powiedzeniu, iż każdy list jest mniejszym lub większym zubożeniem naszej duchowności? A jeśli tak się rzecz ma, to czyż nie powin­niśmy wziąć sobie za zasadę unikanie zbytecznych korespondencyj, o ile nas do tego pisania nie zmusza wzgląd na interesy, stosunki społeczne czy więzy uczucia?

 

Czas jest drogi i mało go mamy, a jednak jak wiele go się obraca na pisanie listów i jakże często słychać wymówkę, iż to nic nie szkodzi, gdyż to dla nas prawdziwe umartwienie! Ziemskie przywiązania przez korespondencję mnożą się i zacieśniają, ponie­waż wraz z nią wzrasta ilość przedmiotów naszej troski, przyłączają się nowe powody zdenerwowania i niepokoju, podsycają się związki ciała i krwi, które w czasach dzisiejszych urastają do miary bałwochwalstwa, wydając walkę tężyźnie i męskości uświę­cenia chrześcijańskiego.

 

Pisanie listów działa ujemnie także na wrodzoną nam skłonność do przesadzania. Wyrażamy się w sposób wyszukany, a przesada stylu przenosi się często na uczucie. Poczynamy przykładać fałszywą miarę do oceny rzeczy i zjawisk, ekscytujemy się wypad­kami bez znaczenia, z napięciem oczekujemy wyniku rzeczy błahych i niegodnych wzmianki. Czymże jest podwórko rodzinnych kłopotów, jeśli nie splotem drobiazgów, wyolbrzymionych przez środowisko? Na każdym kroku przypominają się tu słowa pisarki Wordsworth, włożone w usta prawdziwego biedaka z fabryki:

 

Słyszałem sąsiadów wieczorne biadania

na głupstwa, które ni ziębią ni parzą.

 

Zatracenie wyczucia rzeczywistości jest tylko nie­uniknionym skutkiem bezużytecznej korespondencji, gdyż rozdmuchiwanie drobiazgów jest zabijaniem po­czucia prawdy. Sakramenty i modlitwa kurczą się do nieproporcjonalnych rozmiarów wobec tak nas po­chłaniających trosk dotyczących dzieci, mieszkania, wizyt, projektów na zimę czy lato. Omawiając to wszystko ze śmieszną powagą, tworzymy w swych listach formalną powieść o nas samych, pociągając wszystko sztucznym pokostem, albowiem życie nasze w istotnej swej prawdzie zbyt często jest duszne i niezdrowe. A jeśli nawet zejdziemy w nich na te­maty duchowne, to czasem bywa jeszcze gorzej, bo czy wówczas nie roi się w nich od obmów, zrzędzeń i plotek duchownych?

 

Stawianie zamków na lodzie jest inną gałęzią tego pracowitego próżnowania i to nie najniewinniejszą. Czy schwytał się kto na tych bezpłodnych ma­rzeniach, żeby jednocześnie nie przyłapać się na wpro­wadzeniu do nich własnej chwały, jako głównej sprę­żyny? Czyż można spędzić godzinę na rojeniu o wiel­kich jałmużnach, o znoszeniu strasznych cierpień po bohatersku, o ponoszeniu męczeństwa, o nawracaniu narodów, o rządzeniu kościołem, o zakładaniu szpitali, o wstępowaniu do ostrych zakonów, o przykładnej śmierci, o działaniu cudów nad własną trumną, by mimo całej duchowności tych marzeń, nie stać się przez nie i płytszym i naiwniejszym i głupszym i bardziej próżnym niż przed godziną? Tą drogą do­chodzi się do podziwiania różnych rzeczy bez zamiaru urzeczywistnienia ich w swym życiu. Jest to gor­sze od zaczytywania się w powieściach, gdyż tu i pi­szący i czytający jest jedną osobą. Podwójnie więc zatruwa się jadem zarozumiałości i przeczulenia. Stąd pochodzi ów posmak chłopięcości, którym zalatują pewne nasze poczynania i to ogólne obniżenie po­ziomu, zdradzające się w naszych myślach, uczuciach i postanowieniach.

 

Niech nas te silne słowa nie dziwią, gdyż sta­wianie zamków na lodzie wycieńcza i znieprawia duszę. Przechodzi nad nią jak wyziew trujący, po którym nie ostaje się nic świeżego, zielonego i owocodajnego, ale ogólne znużenie, zrzędliwość i uprzy­krzenie myśli o Bogu.

 

Nie ulega wątpliwości, iż życie jest nudne. Lecz jest rzeczą zdumiewającą, jak wcześnie odkrywają to młodzi. Istotnie, ciężar świadomości tej tępoty życia jest znacznie dotkliwszy dla młodzieży męskiej i żeń­skiej, niźli dla ludzi dojrzałych. Stąd pochodzi zja­wisko, iż szczególnie młodzi zwykli oddawać się ma­rzeniom. Ma to miejsce zwłaszcza, gdy chodzi o dzieci pozbawione rodzeństwa, wychowywane w domu lub w zakładzie, nie posiadającym dostatecznej ilości rozrywek, niezbędnych przy roztropnym wychowy­waniu, albo o sieroty, przebywające u krewnych, lub dzieci wdów, otoczone atmosferą smutku i cichej melancholii. W tych warunkach dzieci niezwykle łatwo nabywają skłonności do tzw. powieści myślo­wych, znajdując w nich pewną rozrywkę dla siebie, powieści, których tłem są własne przeżycia, nie zawsze tak bezpieczne, jakby się zdawało. Rodzice i opie­kunowie winni do tego nawyku odnosić się z największym uprzedzeniem i natychmiast zastosować surowe środki zapobiegawcze, chociażby miało dojść do rozłączenia się z dzieckiem na pewien czas, ten bowiem objaw marzycielstwa grozi zatruciem całego przyszłego życia. On to jest po większej części przy­czyną nieszczęśliwych małżeństw. Nie wyobrażam sobie u dzieci nałogu tak grzesznego, któryby mnie bardziej przerażał, jak ta właśnie marzycielskość; tak jest ta trucizna żrąca, uparta i dalekosiężna. Żywot Pani Gaskell, opisany przez Szarlotę Bronté, najdosadniej maluje nam grozę spustoszenia, jakie po so­bie zostawia marzycielstwo w swej najłagodniejszej postaci, w której osoba marzyciela ukazuje się możli­wie rzadko w toku urojonych przygód. Dusza, skażona tym nałogiem, staje się cieplarnią wszelkich występków. Grzech rozrasta się w niej z egzotyczną bujnością. Jeśli chodzi o następstwa, to lepiej takiemu chłopcu czy dziewczynce byłoby, żeby przez całe ży­cie karmili się najbrudniejszymi powieścidłami, niż by mieli być dotknięci nałogiem tworzenia powieści w swej głowie. Trzeba by osobnej rozprawy, aby opi­sać wszystkie zakamarki tego nieszczęsnego nałogu. Starajmy się wierzyć, że żaden zły nałóg nie jest nie­uleczalny; ale czyż wielu się znajdzie pomiędzy nami takich, którzy mieli pociechę ujrzeć jednego takiego nałogowca wyleczonego gruntownie?

 

Złe użycie rekreacji jest dostatecznie ważne, by je wymienić jako piątą postać duchowego lenistwa. Już powiedziałem, że rekreacja jest czyn­nikiem o niezmiernej doniosłości w życiu duchownym. Świadczy o tym cała tradycja Kościoła; wątpię, czy istniał kiedy jaki dom zakonny, któryby przez dłuższy czas zachował swą karność, nie przestrzegając rekreacyj, które są tradycyjne po wszystkich zakonach. Albowiem zakon bez tradycyj jest zakonem bez ży­cia, przynajmniej bez pełni życia dojrzałego. Bez nich jest on już trupem, albo jeszcze chłopięciem. Dziwnie brzmi to w uszach człowieka świeckiego, że rekre­acja jest obowiązkiem w domu zakonnym; jednak fakt ten stanowi tylko cząstkę onej niebiańskiej mądrości, która była udziałem wszystkich zakonodawców. Jednak poza zakonem rekreacja jest rzeczą bez po­równania trudniejszą, ponieważ trudno jest ustalić pewne wskazania dla ludzi świeckich w tym wzglę­dzie. Jedno, co da się powiedzieć, to że ogromnie dużo zależy od wyboru rozrywki. Musi ona się zga­dzać zarówno z naszym stanem jak i ze stopniem, który osiągnęliśmy w życiu duchownym. Musi odpo­wiadać wrodzonemu usposobieniu i nie narażać nas na towarzystwo z ludźmi, którzy mogą nas skrzyw­dzić na duszy. Inna rzecz stopień oddania się zaba­wie. Na oku mieć należy chwałę Bożą i nigdy nie wyzbywać się umiarkowanej obawy rozproszenia. Przy tym zabawa winna się dziać zawsze w swoim czasie, poza którym zwykła sprowadzać utratę łaski.

 

Niełatwo jest przesadzić, gdy się wylicza korzyści dobrze spędzonej rekreacji. Umysł nie może być ciągle napięty. Trzeba niekiedy spuszczać cięciwę z łuku, by się nie zepsuł. Podobnież dobrze spędzona rekreacja sprawia trzy rzeczy: Ochrania zdobyte łaski przed najmniejszym uszczerbkiem, broniąc nas przed ostygnięciem zapału. Miłość Boża, towarzysząca nam w pracy, przelewa się także na chwile wytchnienia i w ten sposób nawyk skupienia pozostaje nietknięty, a my w naszej zabawie pozostajemy nadal u boku swego Ojca niebieskiego, jak pozostawaliśmy w pracy i cierpieniu. Rekreacja po wtóre nie tylko osłania go­towe nabytki, ale przysparza nam siły i świeżości, ochoty i dziarskości do przyszłej pracy. Dawne łaski się utrwalają, budzi się pragnienie nowych. Mówi się o dzieciach, że więcej rosną we śnie niż na jawie. Podobnie rzec można o rekreacji. To jest jej trzecia funkcja. Podczas niej rośniemy. Nie oznacza ona żadnego zastoju. Jej błogosławione działanie sięga nie tylko wstecz i wprzód, lecz spływa i na chwilę obecną, gdyż oznacza aktualny wzrost. To pomnaża naszą radość, a uprzyjemniając nam pobożność, po­tęguje naszą energię. Ogromna zasługa rekreacji kryje się już w tym, że zabezpiecza nas przed grzechem, zajmując wolne chwile, w których słabość naszej na­tury zmusza nas do odwrócenia uwagi od rzeczy nad­przyrodzonych. Jej zawdzięczamy uchronienie nas od tysiąca grzechów myśli i od niepotrzebnych rozproszeń umysłu i serca. Lecz to tylko drobna cząstka jej dobrodziejstw. Jej właściwe zadanie jest niemniej doniosłe dla życia duchownego niż sen dla ciała; podobnie też jak sen wymaga ona ujęcia w mądre, stosowne i mocne prawidła.

 

Swoje uwagi o rekreacji zamknę radą Scaramellego. Jeśli nasz umysł pragnąłby jakichś odchyleń od doskonałości, jakichś zbytecznych rozrywek, pogwarek czy udogodnień, których nie domaga się ani zdrowie ciała ani spełnienie obowiązków stanu, prawo doskonałości żąda bezwzględnego zaparcia się siebie. Wiem, że te wszystkie ulgi są pokarmem słabych na duchu, o których mówi Apostoł: Kto słaby, ja­rzyny niech jada – pozbawieni pociech, którymi łaska darzy dusze czyste, sycą swój głód i swe wy­czerpanie u ziemskich żłobów. Ryszard od św. Wik­tora powiada, iż człowiek znajduje w swej własnej naturze pokarm pełen słodyczy, poza tym zaś szuka go w rzeczach zewnętrznych, jak pomyślność i powodzenie. Lecz nie jest to ów pokarm duchowy, któ­rym krzepił się Chrystus. Niemniej jednak jest to pokarm niedoskonałych, jarzyna słabujących: często­kroć nawet pożyteczny, gdyż częściowo łagodzi i uzdra­wia chorobę odrętwiałości, którą na duszę sprowadza brak łaski. Ale osoby, które poważnie dążą do dosko­nałości, winny się wyrzec tych niepotrzebnych przystawek, by się tak bardziej przysposobić do uzyska­nia od Boga większej obfitości łask i błogosławieństw niebieskich. Jeśli umysł nasz domaga się czegoś z po­żywienia, snu, ubrania czy wypoczynku, przydatnego do zachowania życia i zdrowia, czy do lepszego za­dośćuczynienia obowiązkom, lub czegoś, co posłu­szeństwo, słuszność czy zdrowy rozsądek uznają za wskazane, pójdźmy za jego żądaniem i zaspokójmy nasze potrzeby. Lecz w tych wypadkach osoba duchowna musi troskliwie oczyszczać swoją intencję, by przychylać się do tego jedynie przez wzgląd na wolę Bożą, a nie na własne pragnienie, by szukać w tym upodobania Bożego, a nie własnego. Mają to być ra­czej ustępstwa dla słabości natury, dyktowane nie­jako wrodzonym instynktem, a nie dogadzanie sobie, tak by nawet przy tych koniecznych ustępstwach znaleźć sposobność sprzeciwiania się swym popędom i postępowania jedynie za wolą i upodobaniem Bożym. Tym sposobem możemy zadośćczynić swym po­trzebom bez narażania na szwank naszego postępu duchownego. Wiem, że te rzeczy są trudne w zasto­sowaniu, ale św. Bernard mówi, że wystarczy zło­żyć swą nadzieję w Bogu, a wszystko da się zrobić w myśl zdania: Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (1).

 

Ogólna obojętność co do wyzyskania naszego czasu jest szóstym objawem ducho­wego lenistwa. Użytkowanie czasu jest przedmiotem bardzo obszernym i donioślejsze posiada znaczenie, niż zwykło sądzić wiele osób dążących do doskona­łości. Belecjusz w swym dziele o rzetelnej cnocie po­siada całą księgę, poświęconą chwili rannego wstania, które przecie stanowi drobną ledwie cząstkę naszego czasu. Musimy pamiętać, iż czas jest surowcem, z którego wykuwamy naszą wieczność, że jest on drogi i nieodzyskalny, że wreszcie przyjdzie nam z niego zdać ścisły rachunek. Błędy nie do naprawienia są rzadkie, ale strata czasu do nich należy; a skoro po­myślimy, jak łatwo, jak często, jak niepostrzeżenie, jak zdradliwie ten błąd się wkrada, zrozumiemy cośkolwiek jego rzeczywiste niebezpieczeństwo. Lenistwo, jak już raz kogoś opanuje, staje się okrutnym samodzierżcą, daje mu odczuć swe kajdany przy każdym poruszeniu, nawet w chwilach bezczynności. Ale jest to niewola nie pozbawiona swej przyjemności, a przez to tym niebezpieczniejsza. Jednak najzdradliwszym jego rysem jest utrzymywanie nas w złudzeniu. Ża­den próżniak nie uwierzy w swoje próżniactwo, wy­jąwszy chwile szczególnego oświecenia przez łaskę. Nikt nie pojmie, jak szalenie szybko tworzy się na­łóg marnowania czasu. Przełamanie go zaś wymaga ogromnego wysiłku woli, na jaki tylko niewielu się zdobyć może. Przestrzeń, która ten stan dzieli od oziębłości, maleje z niezwykłą chyżością. Każda go­dzina ze swymi jednominutowymi niedbalstwami ob­ciąża i krępuje duszę, dopełniając strasznej miary win przed obliczem Boskiej sprawiedliwości. Nasze życie staje się żywym przeciwieństwem życia Bożego. Jego drobiazgowa znajomość naszego stanu w każdej chwili stoi w straszliwej sprzeczności z naszym półświadomym pół-nieświadomym zapomnieniem i za­poznaniem Jego obecności. Wątpię, czy ścisłe i su­mienne użycie czasu może podobnie, jak inne cnoty, przejść w nawyknienie. Obawiam się, że czas jest przedmiotem, który wymaga ciągłej czujności w ciągu całego życia. Jest on chybkim potokiem, którego każda fala mknie wartko ku morzu, unosząc z sobą wierne świadectwo o nas, by je złożyć u tronu Boga. Strach nam pomyśleć, iż taki św. Alfons ślubował uroczyście Bogu nie stracić ni jednej chwili czasu. Rozumiemy dobrze, że człowiek o takiej pokorze i roztropności, ważący się na takie zobowiązania, musiał być wyniesiony przez Kościół na ołtarze.

 

Siódmą i ostatnią postacią duchowego lenistwa jest gadatliwość. Tomasz à Kempis wyznaje, iż nigdy mu się nie przydarzyło, by po rozmowie wró­cił do swej izdebki, nie będąc gorszym, niźli z niej wyszedł, a inny mąż świątobliwy mawiał, że nigdy nie żałował słowa przemilczanego, natomiast często przytrafiało się mu żałować poniewczasie słów wyrze­czonych. Ileż nam to rzuca światła na życie Świę­tych! W życiu duchownym, ilekroć dusza znużona szuka folgi lub rozrywki niedozwolonej, rzeczą po marzycielstwie najniebezpieczniejszą jest gadatliwość, która bywa jedną z najpospolitszych pokus. Jedni czują pokusę gadania z kimkolwiek, kto się okaże chętnym słuchaczem; inni upatrują przyjemność w wynurza­niu swych uczuć wobec niektórych tylko, sobie sympa­tycznych. Niektórzy mają pokusę do mówienia tylko w czasach i o rzeczach nieodpowiednich, co zwykło pochodzić niekiedy z poduszczenia szatańskiego, nie­kiedy zaś z ludzkiej słabości. Jako ogólną zasadę można przyjąć, że u osoby pobożnej wszelkie wylewy uczucia poza modlitwą są niepożądane bez względu na to, czy przedmiotem ich jest Bóg, czy jakaś rzecz obojętna. Nie chodzi tu o przedmiot. Zło tkwi w wy­lewaniu się na zewnątrz. Roimy często, że tym uśmie­rzamy pokusę. Nic fałszywszego w świecie. Wyjąwszy pewne pokusy, właśnie milczenie nas krzepi, podczas gdy wylanie osłabia nas i nadwątla. Osoby pobożne, nim wkroczą na szlaki Świętych, zwykły być gadatliwe i ta przywara najczęściej opóźnia chwilę ruszenia śla­dami Świętych lub w ogóle udaremnia ich postęp.

 

Każda z tych siedmiu postaci lenistwa mogłaby oczywiście tworzyć przedmiot osobnej rozprawki, lecz dla mojego celu wystarczy to, co powiedziałem. Do­skonałość na świecie jest sprawą niezmiernie trudną i na wiele napotyka przeszkód. Największą z nich jest zapewne lenistwo, które ludziom świeckim naj­bardziej utrudnia wzrastanie w świętości. Wszystko, co nas tam otacza, jest małoduszne i pełne przesady. Powszechnie przyjęte zasady i myśli są małostkowe i płytkie. Atmosfera nużąca. Okrzyczane wielkości świata to wydęte pęcherze nagminnej głupoty. Czułostkowości religijnej tam pod dostatkiem, nabożnej fanfaronady aż do znudzenia, tylko zdrowego umar­twienia i szczerej, męskiej pobożności, niestety, bar­dziej brak, niżby można było przypuszczać, gdyby sam fakt nie był dostatecznie pewny. Wszystko to ciągnie nas do wałkonienia się i do lenistwa. Nieraz świat podziwia niezwykłą pogodę u osób zakonnych. Jest ona owocem reguły i życia zakonnego, które je chroni przed lenistwem. Jeśli nie mamy tych po­mocy, tym więcej trzeba nam się lękać owego nie­przyjaciela.

 

Niebezpieczeństwo lenistwa i jego groźne skutki trzeba zaliczyć między osobliwych wrogów dążenia do świętości na świecie. Wiemy już, że w sta­raniu się o doskonałość pośród zajęć światowych brak reguły zakonnej należy zastąpić szczególnym ćwiczeniem się w cnocie cierpliwości. Teraz posta­nówmy dodać do tego usilną troskę o roztropne wy­zyskanie czasu i o odpowiednie spędzanie chwil wy­tchnienia, by uniknąć niebezpieczeństw, przed którymi chroni zakonników życie wspólne, mądrze ob­myślane przez ich zakonodawcę. Głównym zaś odcinkiem naszej walki musi się stać lenistwo – w przeciwnym razie nigdy nie osiągniemy tej dosko­nałości, którą Święci podają za dostępną dla ludzi świeckich.

 

O. Fryderyk William Faber

 

 

O. Fryderyk William Faber, Postęp duszy, czyli wzrost w świętości. Z oryginału angielskiego przełożył ks. Wacław Zajączkowski SI, Kraków 1935, ss. 267-289.

 

Przypisy:

(1) Discernimento degli spirit. sect. 272, 273.

 
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

Powrót do spisu treści
"Postępu duszy" o. Fabera

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: