PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

I.

 

Dziecinne lata i powołanie moje

 

Urodziłem się z rodziców odznaczających się niewzruszoną wiernością swoją dla Kościoła rzymskokatolickiego, którzy też nie lękali się jawnie tę wierność swoją okazywać, choć wielokrotnie za to na się ściągnęli ze strony rządzących prześladowania. I ja też aż nazbyt rychło doznałem bolesnych stąd skutków. Nie miałem jeszcze pięciu lat, kiedy wraz z bratem moim, także jeszcze dzieckiem, zmuszeni byliśmy opuścić dom rodzicielski, i przebywać między samymi heretykami w domu przyjaciela, z powodu, że mój ojciec i z nim dwóch innych panów, obwinieni o udział w sprzysiężeniu na korzyść królowej szkockiej, wtrąceni zostali do więzienia w Towerze londyńskim.

 

Nieszczęśliwa bowiem królowa trzymana była naonczas uwięziona w hrabstwie Derby, o dwie mile od naszej siedziby. W trzy lata potem ojciec mój, za złożeniem znacznej kaucji, został wypuszczony na wolność, i dzięki przezornej troskliwości z jaką, zmuszony zostawić nas w domu heretyckim, dodał nam był dobrego katolika za dozorcę i nauczyciela, czyści od wszelkich błędów religijnych, wróciliśmy z nim do rodzinnego ogniska.

 

W szesnastym roku życia dostałem się z bratem do Exeter College w Oxfordzie; tam wychowaniem naszym kierował zacny człowiek, niejaki Leutner; posiadał głęboką naukę i w gruncie serca był katolikiem, choć nie miał odwagi wyznawać otwarcie wiary swojej.

 

W Oxfordzie zostawaliśmy rok tylko; bo gdy innowiercy chcieli nas przymusić do uczestniczenia w ich nabożeństwie i przyjęcia sakramentów wedle ich obrządku, woleliśmy wrócić do domu ojcowskiego, gdzie i p. Leutner, postanowiwszy już żyć otwarcie po katolicku, wkrótce za nami przybył. Został z nami dwa lata, i pod jego przewodnictwem odbyliśmy studia łacińskie, potem się przeniósł do Belgii, gdzie po życiu pobożnym świątobliwie umarł.

 

Po jego rozstaniu się z nami zacząłem się uczyć języka greckiego pod kierunkiem bardzo dobrego kapłana ks. Wilhelma Sutton, który w domu naszym znalazł był schronienie przed uciemiężeniem religijnym. Zacny ten mąż wstąpił później do Towarzystwa Jezusowego, i wysłany przez przełożonych do Hiszpanii, zginął w rozbiciu okrętu na brzegach tego królestwa.

 

Mając lat dziewiętnaście pomyślnym trafem uzyskałem paszport, za którym udawszy się do Francji, trzy lata zostawałem w Rheims, dla nauczenia się języka francuskiego.

 

W tymże czasie, co było wielkim błędem, nie przysposobiwszy się należycie gruntownym obeznaniem się z wstępnymi do tego naukami, wziąłem się od razu do studiowania Pisma świętego. Miałem wprawdzie do pomocy kilka komentarzy, których się w trudniejszych miejscach radziłem; spisywałem także notatki z odczytów publicznych. W gruncie jednak zawsze sam sobie byłem nauczycielem i przewodnikiem, i jak już mówiłem brakowało mi i wiadomości wstępnych i należnego kierunku. Czytałem bez wyboru cokolwiek mi się podobało, szczególnie dzieła św. Bonawentury i inne pisma tegoż rodzaju. Poznałem także w tym czasie młodego jeszcze, świątobliwego człowieka, który pierwej był członkiem Towarzystwa Jezusowego, ale słabością zdrowia zmuszony zaniechać do czasu powołania swego, chwilowo w Rheims zamieszkał. Opowiedział mi, za co niech mu Bóg tysiąckrotnie odpłaci! – wszystek bieg życia swego, opisywał mi jak szczęśliwie upływały mu lata młodociane w domu Pana Zastępów, i czułem słuchając opowiadania jego, jak słodko jest człowiekowi nosić jarzmo Boskiego Mistrza od młodzieństwa swego. Zawiązała się przyjaźń między nami, i co dzień o pewnych godzinach, schodziliśmy się na wspólne odprawianie ćwiczeń pobożnych; on też pierwszy nauczył mię rozmyślania.

 

W dwudziestym pierwszym roku życia mego, gdy jeszcze byłem w Rheims, usłyszałem w sobie głos Boży, powołujący mię do opuszczenia błędnych manowców tego świata, i naśladowania Pana naszego Zbawiciela w świętym Towarzystwie Jego.

 

Po trzyletnim pobycie w Rheims udałem się do Collegium Clermont (późniejsze Collège Louis le Grand) w Paryżu, dla ukończenia mych nauk, a zarazem dla przypatrzenia się bliżej zakonowi Jezuitów. W trzy miesiące po moim tam przybyciu zachorowałem niebezpiecznie, lecz wkrótce z tej choroby szczęśliwie wyzdrowiałem. Następnie w towarzystwie Ojca Derbyshire udałem się do Rouen, dla przedstawienia się słynnemu Ojcu Parsons, który przybywszy z Anglii, bawił po kryjomu w tym mieście, doglądając druku swojego Christian Directory (Przewodnik dla chrześcijan), tej przedziwnej książki, którą przekonany jestem, że więcej się dusz nawróciło, niż jest w niej stronic druku.

 

Zwierzyłem się Ojcu Parsons z zamiarem moim wstąpienia do zakonu. Ponieważ jednak wyzdrowienie moje nie tyle jeszcze było postąpiło, bym mógł na nowo się oddać przerwanym naukom moim, ponieważ nadto przed opuszczeniem świata należało mi jeszcze załatwić niektóre interesy, a mianowicie urządzić stosunki moje majątkowe, poradził mi zatem, bym pierwej powrócił do Anglii, gdzie bym pod wpływem powietrza ojczystego prędzej siły odzyskał, a zarazem przeszkody, które by mogły sprzeciwić się memu powołaniu, ile możności usunął. Wróciłem więc na łono mej rodziny, urządziłem wszystko, i po upływie roku zabrałem się do odjazdu. Tym razem odważyłem się na tę podróż bez paszportu, bo nie mógłbym był takowego uzyskać bez pośrednictwa mej rodziny, dla której wypadało, aby zamiar mój na teraz pozostał jeszcze tajemnicą.

 

Wsiadłem tedy na okręt w towarzystwie kilku innych katolików. Lecz po pięciu dniach żeglugi zmuszeni byliśmy wiatrem przeciwnym zawinąć na powrót do Duwru, gdzie nas wszystkich na komorze przytrzymano i pod silną strażą do Londynu odstawiono. Towarzysze moi z rozkazu tajnej rady królewskiej zostali wtrąceni do więzienia; ja, choć wyznałem żem katolik, na ten raz jeszcze uszedłem kajdan, a to wskutek wstawienia się za mną kilku członków rady, zostających w stosunkach przyjaznych z rodziną moją, którzy też za pierwszym moim odjazdem byli mi on paszport wyjednali.

 

Lecz pod tym pozorem pobłażania niebezpieczne ukrywało się sidło. W nadziei, że z czasem dam się namówić, odesłano mię do brata mojej matki, który był protestantem, i polecono temuż aby mię trzymał pod ścisłą strażą, i na wszelki sposób postarał się odwieść mię od mych zasad religijnych. Ale już trzeciego dnia wuj widząc, że nic ze mną nie wskóra, i prośbą i obietnicą zapłaty począł się starać o uwolnienie moje. Gdy jednak na zadane mu wedle zwyczaju pytanie, czy byłem w kościele, zmuszony był wyznać, że mimo wszelkiej usilności nie zdołał mię nakłonić do przyjęcia udziału w nabożeństwie, rada odprawiła mię z listem od siebie do tak zwanego biskupa londyńskiego. Ten zaraz przeczytawszy list, zapytał mię, czy mu pozwolę wszcząć ze mną maleńką dyskusję. Odrzekłem mu, że zgoła nie podlegam wątpliwościom religijnym, a zatem będę mu zobowiązanym, jeżeli wszelkiej dyskusji zaniecha. "Kiedy tak, rzecze, więc jesteś pan więźniem moim". "Wola pańska, odpowiedziałem, ulegam przemocy". Zrazu, zapewne w nadziei, że dobrocią łatwiej dopnie swego celu, obchodził się ze mną dosyć łaskawie, żądał jednak, aby domowy kapelan jego razem ze mną nocował w pokoju.

 

Oświadczyłem z góry narzuconemu towarzyszowi memu, że mając stałe i nieodmienne zasady religijne, w żadne z nim rozprawy wdawać się nie myślę. Ale daremne było to zastrzeżenie moje, zaraz bowiem zaczął miotać najrozmaitsze obelgi na Kościół i Świętych, wskutek czego i ja nie mogłem się powstrzymać, bym nie wystąpił w obronie prawdy, i tak całą noc ujadaliśmy się z sobą, choć zresztą rychło się przekonałem, że święta nasza religia nie ma zbyt niebezpiecznego w tym człowieku przeciwnika.

 

Po dwóch dniach i biskup i kapelan stracili wszelką nadzieję nawrócenia mego, i z listem niby to "rekomendacyjnym" odesłali mię na powrót do tajnej rady; przy czym jeszcze biskup zapewniał mię, że gorąco ujął się za mną, i że z pewnością będę wkrótce wypuszczony na wolność. Wiedziałem ja, rozumie się, bardzo dobrze, co znaczą tego rodzaju piękne oświadczenia. Ledwie członkowie rady poznajomili się z treścią onej biskupiej rekomendacji, a natychmiast wydany został rozkaz osadzenia mię w więzieniu, ażbym, tak się wyrazili, nauczył się obowiązków "dobrego poddanego", bo ktokolwiek nie chciał brać udziału w ich herezji i świętokradztwach, ten już bez dalszego badania uchodził u nich za buntownika.

 

Zaprowadzono mię więc do Marshalsea (1), gdzie zastałem wielkie mnóstwo katolików, między nimi i wielu kapłanów, którzy z weselem radujących się w Bogu męczenników czekali na wyrok śmierci. Było to na początku adwentu, kiedym wstąpił do tej szkoły Chrystusowej, gdzie Opatrzność Boska nie tylko cudowne mi pociechy gotowała, ale nadto i wyborną podała mi sposobność do wznowienia przerwanych studiów moich. Dwa razy w czasie mego więzienia wywleczono nas przed sąd, nie na to aby nas sądzić, ale na to jedynie, aby nam oznajmić wysokość kar pieniężnych nałożonych na nas wedle litery prawa, jako na "rekuzantów". Na mnie przypadło sztrafu dwa tysiące złotych. Pewnego dnia, gdyśmy wracali z sądu, zasiadającego sześć mil angielskich od Londynu, otrzymałem za złożeniem przyrzeczenia, że tegoż samego wieczora się stawię, pozwolenie odwiedzenia przyjaciela, który leżał chory w okropnym lochu więziennym w Bridewell. W czasie pogrzebu słynnego Ojca Campian, przyjaciel o którym mówię, nie zdołał się powstrzymać od wypowiedzenia w kilku słowach uwielbienia swego dla drogiego zmarłego, za co natychmiast został przytrzymany i odprowadzony do Marshalsea, gdziem go później zastał w ciężkie okutego kajdany. Prócz tego jednak, rad to dodaję na chwałę jego, nosił jeszcze pod suknią ostrą włosiennicę. Był cichy, pokorny i pełen miłosierdzia dla bliźnich w cierpieniu. Sam kiedyś na to patrzałem, jak znosił nieludzkie nad nim pastwienie się dozorcy więzienia, ani słowa skargi, ani jęku z siebie nie wydając. W końcu wraz z trzema innymi wyznawcami wtrącono go do ohydnego lochu w Bridewell, gdzie biedni więźniowie tak straszliwą znosić musieli nędzę, iż jedna z tych nieszczęśliwych ofiar, po kilku zaledwie dniach z głodu umarła. Zastałem biednego przyjaciela mego zmienionego nie do poznania: schorzały, ciężką pracą wyniszczony, wychudły jak szkielet, niemal zjedzony od brzydkiego robactwa, leżał na gołej ziemi, zgroza było nań patrzeć!

 

Ale wróćmy do Marshalsea. Od czasu do czasu przetrząsano nasze cele, czy snadź nie mamy gdzie schowanych jakich ozdób religijnych, relikwii, lub innych rzeczy Bogu poświęconych. Pewien odstępca, zjednawszy sobie podstępnie zaufanie nasze, zdradził nas, i odkrył zwierzchności skarby nasze, które przedtem udawało nam się trzymać w ukryciu. Skutkiem tego nastąpiła ścisła rewizja, i znaczny zasób książek katolickich i innych rzeczy religijnych dostał się w ręce naszych ciemiężców. W mojej izbie mianowicie znaleziono wszelkie przyrządy potrzebne do sprawowania Najświętszej Ofiary. Obok mnie bowiem mieszkał jeden przezacny kapłan, a ponieważ znalazł się był sposób otworzenia drzwi co nas przedzielały, zatem z wielką naszą radością kapłan ten każdego rana bardzo wcześnie mógł odprawić Mszę świętą. Wkrótce potem jednak zdarzyła się nam sposobność powetowania sobie straty naszej, i odtąd już nie udało się złości szatańskiej pozbawić nas tej nieskończonej pociechy.

 

W ciągu następnego roku, dzięki wstawieniu się osób wysoko położonych, nastąpiło moje uwolnienie; znaczna suma poręczona przez też osoby miała służyć za kaucję, że się z Anglii nie wydalę. Nadto było mi przykazanym przy końcu każdego kwartału stawić się w więzieniu. Po trzech czy czterech takowych dowodach obecności mojej, odważyłem się wrócić do dawnego zamiaru, zwłaszcza że jeden z przyjaciół moich oświadczył mi się z gotowością wzięcia na siebie wszystkiej za to odpowiedzialności, że się na następny termin nie stawię. Nieszczęśliwy wkrótce potem nie tylko majątek ale i życie postradał, jako jeden z najznaczniejszych z pomiędzy onych czternastu panów, którzy za przyjazne z królową Marią stosunki skazani zostali na śmierć i straceni. Lecz nieludzki ten czyn był tylko wstępem do niecniejszych jeszcze okrucieństw.

 

Doczekawszy się na koniec możności udania się za pociągiem serca mego, pojechałem do Paryża, gdzie zastałem Ojca Wilhelma Holt, przybyłego tamże ze Szkocji, i zabierającego się właśnie z prowincjałem francuskim w podróż do Rzymu. Postanowiłem więc towarzyszyć im w tej podróży.

 

Za przybyciem do Rzymu radzono mi, abym najprzód w kolegium angielskim ukończył nauki, i przyjął święcenia, przed wstąpieniem do Towarzystwa Jezusowego. Usłuchałem tej rady, czyniąc wbrew najgorętszym żądzom serca mego. Klimat rzymski okazał się zdrowiu memu szkodliwym, a gdy nadto nadzwyczajne miałem pragnienie nie gdzieindziej jak w nieszczęśliwej ojczyźnie mojej opowiadać naukę zbawienia, kazano mi przeto odbyć kurs całkowity teologii pozytywnej, to jest zwrócono studia moje wyłącznie do kazuistyki i kontrowersji.

 

Właśnie kończyłem nauki, kiedy wybuchła wojna między Anglią i Hiszpanią, i Filip II zagrażał Wielkiej Brytanii sławną swoją Armadą. W takim stanie rzeczy kardynał Allen upatrzył sobie mnie, aby mi powierzyć różne polecenia w interesie katolików angielskich, a ponieważ nie miałem jeszcze lat kanonicznych, wyjednał mi dyspensę papieską, abym mógł otrzymać święcenia. Pragnąłem jednak bardzo przed odjazdem zostać przypuszczonym do Towarzystwa Jezusowego, i dzięki zacnym staraniom Ojca Parsons otrzymałem to, że mi pozwolono wstąpić do nowicjatu, który miałem później ukończyć w Anglii. Zresztą nie ja jeden prosiłem o tę łaskę; kilku uczniów kolegium angielskiego tąż samą żądzą pałało, i wszyscy pospołu z wszelką, na jaką mogliśmy się zdobyć usilnością, staraliśmy się wiernie naśladować nowicjuszów klasztoru św. Andrzeja, kolejno z nimi służąc w kuchni i po szpitalach. Nareszcie dnia 15 sierpnia 1588 r. w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Panny Maryi, dostąpiłem tego szczęścia, żem został przyjęty przez Ojca generała Aquaviva na członka Towarzystwa Jezusowego. Razem ze mną wstąpił do zakonu Ojciec Ouldcorne, i zaraz potem obydwaj w towarzystwie dwóch księży świeckich, także uczniów kolegium angielskiego, odjechaliśmy do Anglii.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 5-15.

 

Przypisy:

(1) Dosłownie: stolica marszałkowska, to jest więzienie w Southwark, części miasta Londynu.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: