PAMIĘTNIK

 

OJCA GERARDA

 

WYDANY

 

PRZEZ

 

O. MORRISA

 

––––––

 

II.

 

Przybycie do Anglii

 

Aż do Bazylei nic nam się w podróży nie zdarzyło wspomnienia godnego. Stanąwszy w tym mieście, chcieliśmy obejrzeć dawne kościoły katolickie; bo lutrzy nie zwykli niszczyć katolickich dzieł sztuki, jak to czynią kalwini. Zatrzymaliśmy się więc przed jednym z tych kościołów, przypatrując się zewnętrznej jego budowie, gdy wtem przystąpił do nas jakiś człowiek, ofiarując się z gotowością pokazania nam wszystkich ciekawości miasta Bazylei. Zdziwiła nas nieco taka uprzejmość ze strony różnowiercy dla księży katolickich, za których nas mógł poznać od razu po sukni. Ponieważ nowy nasz przyjaciel przemówił do nas po francusku, zapytałem go więc w dalszym ciągu rozmowy, skąd jest rodem, i dowiedziałem się, że pochodzi z Lotaryngii. Ciekawy byłem naturalnie, co go mogło skłonić do porzucenia ojczyzny i wiary ojców swoich, na co mi odrzekł, że skłoniła go do tego zbytnia surowość przykazań Kościoła. "Którychże przykazań? spytałem, wszak Kościół nic innego nie przykazuje, jak to co już jest przykazano w Ewangelii, a Chrystus Pan sam nas upewnił, że jarzmo Jego jest wdzięczne i brzemię Jego lekkie?". W końcu wyznał nieszczęsny, że jest kapłanem odstępcą, że z tego powodu schronił się do Bazylei i żyje z kobietą, którą zwał żoną swoją, a utrzymuje się z lichwy.

 

Zakląłem go na wszystko, aby porzucił tę drogę zatracenia, aby odstąpił nieszczęsnej swej wspólniczce jakąś część majętności swojej, a sam zaniechał niecnego swego rzemiosła, a obrał sobie uczciwy sposób do życia. Z wielką moją radością istotnie wymogłem na nim, że mi to wszystko obiecał, i wręczył mi list do biskupa swego, w którym wyrażał temuż życzenie swoje pojednania się znowu z Kościołem katolickim. List ten w przejeździe przez Lotaryngię odesłałem według adresu, i cieszę się nadzieją, że zbłąkany wytrwał w dobrych postanowieniach swoich.

 

Po długiej i uciążliwej podróży, stanęliśmy w Eu, gdzie zakon nasz był otworzył kolegium dla młodzieży angielskiej, później z powodu wypadków wojennych przeniesione do Saint Omer. Ojcowie tameczni sprzeciwili się jak najmocniej zamiarowi naszemu przeprawienia się do Anglii. W istocie pora była niepomyślna. Niefortunna wyprawa Filipa II roznieciła do najwyższego stopnia zawziętość przeciw katolikom. Ścigano ich z dwa razy większą jeszcze niż przedtem surowością; przetrząsano każdy dom, gdzie sądzono, że mogą być ukryci kapłani. Po wszystkich nawet drogach i drożynach, w odległych nawet ustroniach czyhali na nich rozstawieni szpiegowie; bo hrabia Leicester, który właśnie w tej chwili stał u szczytu swej potęgi, przysiągł był, że nim rok upłynie wszystkich katolików co do jednego wytępi. (Nie spodziewał się tego okrutnik, że sam nie dożyje połowy dni swoich; przy końcu tegoż roku już go nie było między żyjącymi). Nie mogliśmy się sprzeciwić tak przekonywającym argumentom, i zatrzymaliśmy się do czasu, aż do odebrania nowych instrukcji z Rzymu, które też wkrótce nadeszły.

 

Przyznano, że od naszego wyjazdu stan rzeczy istotnie się zmienił; ponieważ jednak, takie było dalsze brzmienie instrukcji, na to wybraliśmy się do Anglii, aby bronić tam królestwa Chrystusowego, przeto generał zakonu zostawia nam do woli, czy chcemy czekać aż burza minie, czy też wolimy nie zważając na nią, zaraz nasz zamiar uskutecznić.

 

Niedługo wahaliśmy się co wybrać. Wsiedliśmy niebawem na okręt, płynący do Anglii północnej, gdzie ludność mniej była rozjątrzoną. Dwaj towarzysze nasi woleli na teraz jeszcze pozostać, i nie wystawiać się na tak wielkie niebezpieczeństwa; za to przyłączyło się do nas dwóch kapłanów świeckich z Rheims, i tak okręt nasz jednak z czterema księżmi odpłynął. Wszyscy, wyjąwszy mnie, którego Pan bez wątpienia uznał tego niegodnym, zginęli śmiercią męczeńską. Dwaj oni kapłani świeccy od razu wpadli w ręce swych prześladowców, i chwalebną śmiercią rychło dokonawszy biegu, w krótkim czasie daleką metę przebiegli. Nazywali się, jeden Krzysztof Bales, a drugi Jerzy Beesley. Co do czcigodnego ojca Ouldcorne, ten dopiero po osiemnastu latach znojnej pracy miał polać krwią swoją tę rolę, którą w pocie czoła swego uprawiał.

 

Przebywszy kanał i płynąc wzdłuż wybrzeża angielskiego, trzeciego dnia żeglugi naszej upatrzyliśmy z ojcem Ouldcorne miejsce przydatne do wylądowania. Zdawało nam się rzeczą niebezpieczną wszystkim razem na jednym miejscu wysiadać, i przeto poleciwszy się Bogu i naradziwszy się z towarzyszami naszymi, zażądaliśmy zarzucenia kotwicy na tym miejscu, aż do zmierzchu. Około północy szalupa wysadziła nas na brzeg, po czym okręt rozwinął żagle, i szybko jak strzała pomknął dalej.

 

Pierwszą myślą naszą, gdyśmy stanęli na lądzie, była gorąca modlitwa i wezwanie na pomoc Opatrzności Boskiej. Potem zabraliśmy się szukać jakiej drogi, którą byśmy przed świtem zdołali oddalić się od brzegu, i wniknąć dalej w głąb kraju. Ale noc była ciemna i niebo pochmurne, więc niepodobna było wynaleźć ścieżki nam potrzebnej. Ile razy wstąpiliśmy na jaką drogę, tyle razy szczekanie psów ostrzegało nas, że zbliżamy się do mieszkań ludzkich, i słusznie należało się obawiać, by ludzie przebudzeni nie schwytali nas jako złodziejów; postanowiliśmy więc ukryć się aż do świtu, w pobliskich zaroślach i nieco wypocząć. Na nieszczęście mieliśmy już koniec października, i rzęsisty deszcz połączony z chłodem jesiennym nie pozwolił nam zasnąć ani na chwilę. Z obawy zdradzenia się ledwośmy śmieli usta otworzyć, i stłumionym głosem szepcząc do siebie naradzaliśmy się co począć. Czy spróbować razem przedrzeć się do Londynu, czy też lepiej rozłączyć się, aby w razie pojmania jednego, może choć drugi dostał się do celu? W końcu obraliśmy ten drugi sposób. O świcie wyciągnęliśmy losy, który z nas, ojciec Ouldcorne czy ja, pierwszy ma się wychylić z zarośli. Los padł na niego, i on też pierwszy to nędzne mieszkanie na ziemi zamienił na niebieską ojczyznę. Podzieliliśmy się pieniędzmi, potem uściskaliśmy się i przeżegnali jeden drugiego. Ojciec Ouldcorne wyszedł z lasku, i wzdłuż rzeki zmierzał do sąsiedniego miasteczka. Tam przyłączył się do kompanii majtków idących do Londynu. Zawiązał przyjaźń z tymi nieokrzesanymi ludźmi, i wszędy uchodząc za jednego z nich, tym sposobem bez dalszych przygód stanął szczęśliwie w stolicy. Kilka razy jednak o mało że nie przyszedł do kłótni z towarzyszami swymi, gdy ci ośmielili się w obecności jego prowadzić nieprzystojne rozmowy, za co nie mógł powstrzymać się, by ich nie zganił. Niejeden tego rodzaju podziwienia godny szczegół o nim słyszałem. Pewnego razu w Londynie przyszedł w odwiedziny do jednego pana, katolika i bardzo mu przychylnego. Na samym wstępie spostrzega w oknie jakieś niezbyt uczciwe malowanie na szkle, przedstawiające Marsa i Wenerę. Nie wahając się ani chwili, idzie prosto do okna, i chociaż dom nie był własnością jego przyjaciela, jednym uderzeniem pięści rozbija obraz na kawałki, poczym spokojnie tłumaczy przerażonemu gospodarzowi, że nie przystoi cierpieć u siebie takiego malowidła.

 

Po odejściu towarzysza mego, i ja też niebawem udałem się w drogę, ale w kierunku wprost przeciwnym. Ledwom był uszedł kilka kroków, kiedy ujrzałem z daleka zbliżających się ku mnie wieśniaków. Śmiało wyszedłem na ich spotkanie i zapytałem, czy nie widzieli sokoła mego, który się w tę stronę musiał zabłąkać, albo czy nie słyszeli przynajmniej dzwonka, który miał u szyi. Tym małym wybiegiem naprowadzając ich na myśl, że idę za zgubionym sokołem, chciałem zapobiec wszelkim podejrzeniom, jakie by przeciwko mnie powziąć mogli, widząc, że nie znam tej strony. Naturalnie, że dobrzy oni ludzie nie byli sokoła mego ani widzieli ani słyszeli, i prawdziwe na twarzy ich malowało się zmartwienie, że mi żadnej o nim wiadomości dać nie mogą. Ja też udawałem jak mogłem zakłopotanego, i niby wciąż szukając zaglądałem do pobliskich zarośli. Ile razy kogo spotkałem, zawsze toż samo powtarzałem pytanie, i naturalnie tęż samą odbierałem odpowiedź. Dzięki temu małemu podejściu udało mi się bez ściągnięcia na siebie podejrzeń dostać się w głąb kraju, omijając jednak ile możności bitą drogę i wsie, bo aż nadto dobrze wiedziałem, że wszędzie stoją rozstawione straże, z poleceniem zatrzymania każdego obcego. Tym sposobem krętymi manowcami, którymi nieraz dość długo postępując znowu się znalazłem skądem był wyszedł, przebyłem przestrzeń ośmio czy dziesięcio milową. Na koniec, gdy już zapadła noc, przemokły od deszczu, głodem i strudzeniem wycieńczony, bo dnia poprzedniego dla kołysania się okrętu, ani jeść ani spać nie mogłem, wstąpiłem do stojącej przy drodze karczmy wiejskiej, przewidując, że w takim miejscu łatwiej niż gdzieindziej uniknę podejrzeń i niewczesnych dla mnie pytań. W krótkim czasie wypocząłem z trudów moich. Gospodarz mój był w jak najlepszym humorze, zwłaszcza gdy wspomniałem, że mam chęć kupić u niego kuca, którego w stajni jego widziałem. Prawda, że drogo za niego musiałem zapłacić, ale za to miałem tę korzyść, że podróż na koniu nie tylko prędzej mię doprowadzi do celu, ale nadto jeszcze z nierównie większym odbędzie się bezpieczeństwem, bo nawet w zwyczajnych czasach podróżujący piechotą daleko bardziej tego się mogli obawiać, by ich nie wzięto za włóczęgów i nie przytrzymano.

 

Nazajutrz rano więc dosiadłem mego konia i puściłem się w drogę do Norwich, stolicy hrabstwa tego imienia. Jeszczem nie był dwóch mil ujechał, kiedym się dojeżdżając do jakiejś wsi ujrzał otoczonym strażą. Kazano mi stanąć i zapytano: kto jestem i skąd jadę. Odpowiedziałem, że jestem sługą jednego lorda z sąsiedniego hrabstwa. W rzeczy samej dobrze znałem tego pana, ale dla nich nazwisko jego zupełnie było obcym. Oświadczono mi tedy, że muszę się stawić przed miejscową zwierzchnością i przed urzędnikiem policyjnym; lecz obaj w tej chwili byli w kościele, gdzie odprawiało się nabożeństwo nowatorów. Uciec było niepodobna, ani też stawić oporu, i wszelka wymowa moja byłaby daremną. Poddałem się przeto, i pod strażą pojechałem na cmentarz kościelny. Jeden ze strażników moich wszedł zaraz do kościoła, i po chwili wrócił z oznajmieniem, że urzędnik policyjny rozmówi się ze mną po nabożeństwie, a tymczasem polecił, bym i ja poszedł do kościoła. Oświadczyłem mu na to, że wolę poczekać na dworze. "Ależ nie, mówię panu, odrzekł poseł; musisz wnijść". "A ja ci mówię, że zostanę tu, odparłem spokojnie; chciałbyś może, bym puścił konia mego samopas?". "Jak to, rzecze tamten, nie chcesz nawet zsiąść z konia dla słuchania słowa Bożego? Przyznam się panu, że takie wzdraganie się bardzo źle o panu uprzedzi, a co do konia, to choćby i zginął, moja będzie rzecz dostarczyć panu drugiego i daleko lepszego". "Idź zaraz, zawołałem z uniesieniem, i powiedz temu panu, że czekam na niego tu przede drzwiami; jeżeli chce się ze mną widzieć, niech wyjdzie". Istotnie za odebraniem takiego poselstwa wyszedł z kościoła on urzędnik, w towarzystwie kilku innych, i z miną nie bardzo zadowoloną przystąpił do badania. Zapytał mię o imię i nazwisko, jaki mój stan, skąd jadę, gdzie mieszkam, jaki cel mej podróży. Opowiedziałem mu słowo w słowo to samo, co przedtem mówiłem jego podwładnym. Na zapytanie czy nie wiozę jakich listów, oświadczyłem mu, że może mię zrewidować. Tego przecie nie zrobił, ale oznajmił mi, że musi mię odesłać do sędziego pokoju. "Mniejsza o to, odrzekłem, niech i tak będzie; tylko przyznam się panu, że nie mam czasu do stracenia, i bardzo byłbym zobowiązany, gdybyś mię zwolnił od dalszej mitręgi". Zamilkł na chwilę, jakby się namyślał co zrobić, a ja tymczasem już widziałem w duchu, jak mię wloką do sędziego, a stamtąd do więzienia. Lecz nagle policjant spojrzał na mnie z mniej surowym wyrazem twarzy, i po chwili rzekł: "No, jedź sobie w imię Boże: zdajesz mi się być uczciwym człowiekiem, nie chcę cię dłużej zatrzymywać".

 

I w dalszej też podróży nie opuściła mię Opatrzność Boska. Dojeżdżając już prawie do Norwich, spostrzegłem w niejakim oddaleniu jadącego przede mną na koniu młodego człowieka; chciałem go dogonić i dowiedzieć się od niego, jak stoją rzeczy w mieście, i w jakiej gospodzie najlepiej stanąć: bo z powierzchowności zdawał mi się człowiek szczery i dobry. Ale miał konia lepszego niż ja, i jakkolwiek przyśpieszałem biegu jak mogłem, nie udało mi się z nim zrównać. Tak goniłem za nim dwie czy trzy mile, aż paczka którą miał przywiązaną u siodła spadła mu, wskutek czego musiał konia swego wstrzymać, i zsiąść aby podnieść swą zgubę. Maleńkie to zdarzenie wyratowało mię. Dogoniłem go przecie, i poznałem, że to młody prosty wieśniak, właśnie taki towarzysz podróży, jakiego ja sobie życzyłem, i jemu też w rzeczy samej to zawdzięczam, żem uszedł niebezpieczeństw jakie mi zagrażały. Zapytałem go, czy nie może mi wskazać dobrej austerii w pobliżu bramy miejskiej, przez co by mi oszczędził kłopotu szukać takowej i błąkać się po ulicach. Wskazał mi czegom pragnął, nadmieniając, że jeżeli chcę stanąć w tym domu, to najlepiej dojechać do niego okrążając miasto. Zasięgnąwszy dokładnych ile mi było potrzeba objaśnień, co do drogi i samejże austerii, podziękowałem mu i pożegnałem. Zwrócił się prostą drogą ku środkowi miasta, co i ja byłbym uczynił, i na największe przez to naraził się niebezpieczeństwo, gdyby mię rady jego nie były w inną stronę zwróciły.

 

Okrążyłem więc mury miejskie aż do wskazanej mi bramy, i zaraz też ujrzałem przed sobą austerię, którą mi towarzysz mój był polecił. W kilka chwil po przybyciu moim wszedł do izby gościnnej człowiek ile się zdawało dobrze znajomy z tym domem. Skłonił mi się uprzejmie, i siadłszy przy ogniu począł opowiadać o kilku panach uwięzionych w tym mieście. Wymienił między innymi jednego, którego krewnego byłem poznał przed siedmiu laty w więzieniu Marshalsea. Siedziałem milczący, chciwie chwytając każde słowo jego, a gdy wyszedł z izby, zapytałem kto to. "Jest to bardzo uczciwy człowiek, odpowiedziano mi; szkoda tylko że katolik". Wyraziłem na to zdziwienie moje, że z taką rzeczą się nie kryje, a jednak jest na wolności, ale mię objaśniono, że ten pan razem z wielu innymi przez długie lata siedział zamknięty w zamku Norwichskim, i dopiero niedawno temu został wypuszczony. Naturalnie zapytałem, czy może od wiary odstąpił. O nie, bynajmniej, odpowiedziano mi, tego nigdy nie zrobi, bo nadto jest uparty; wyzwolono go też jedynie za przyrzeczeniem, że na pierwsze wezwanie znowu się stawi. Często tu bywa dla widzenia się z jednym z uwięzionych.

 

Zamilkłem i czekałem aż wróci. Niezadługo też nadszedł, i skoro nas zostawiono samych, oświadczyłem mu, że pragnąłbym z nim pomówić. Wyznałem mu następnie, że jestem katolikiem, i że wielką w nim ufność pokładam, dowiedziawszy się, jak mimo twardych prześladowań wierny pozostał religii swych ojców. Dodałem, iż trafem przybyłem do Norwich, i pragnąłbym dostać się do Londynu, i przeto wielką by mi oddał przysługę, a zarazem spełniłby dobry uczynek, jeśliby się chciał postarać o wynalezienie mi jakiej osoby znajomej, która by mię wzięła z sobą jako towarzysza podróży, a tym samym uchroniłaby mię od poszukiwań siepaczy; zresztą nie byłbym dla niej ciężarem i koszta podróży sam bym ponosił. Lecz poczciwy powiernik mój oświadczył mi, iż w tej chwili nie wie o nikim, co by się wybierał do Londynu. Prosiłem go zatem jeszcze usilniej, aby mi choć płatnego wynalazł towarzysza, i przyrzekł mi, że się o to postara. "Zresztą, dodał, znam jednego pana, który chwilowo bawi tu w Norwich; może on będzie mógł panu być użytecznym, zaraz pójdę do niego". I to rzekłszy wyszedł. Wkrótce potem wrócił, i zaprosiwszy mię z sobą, wstąpił ze mną po drodze do jednego sklepu, jakby chciał co kupić. Zastaliśmy tam onego pana, który właśnie to miejsce był naznaczył dla spotkania się z nami, chcąc pierwej mi się przypatrzyć, nim by się dał poznać. W końcu zbliżył się do nas, i szepnął do ucha towarzyszowi memu, żem ja pewno kapłan katolicki. Zaprowadził nas potem do katedry, i po kilku zapytaniach zaklął mię bym mu powiedział prawdę, czy jestem kapłanem czy nie, obiecując mi przy tym, że gotów mi służyć w czym jeno zdoła. Była to bezwątpienia bardzo nęcąca obietnica; ale roztropność nie pozwalała mi zadość uczynić żądaniu jego, póki bym nie zasięgnął potrzebnych o tym nowym przyjacielu wiadomości. Lecz gdy mój towarzysz wymienił mi stan jego i nazwisko, nie mogłem nie uznać, że Pan Bóg sam zsyła mi tę pomoc niespodzianą i wyznałem mu, że jestem kapłanem z Towarzystwa Jezusowego, i że przybywam z Rzymu. Kazał mi tedy przebrać się, i dawszy mi dobrego konia wybrał się ze mną w drogę do jednego z przyjaciół swoich mieszkającego na wsi. Następnego dnia dopiero przybyliśmy do własnego domu jego. Miał przy sobie brata innowiercę i siostrę owdowiałą, także protestantkę, która zastępowała u niego miejsce pani domu. Wszystko to zmuszało mię do jak największej ostrożności, aby nie wzbudzić podejrzenia. Brat z początku wielkie mi okazywał niedowierzanie; zapewne dziwiły go nadzwyczajne względy, jakimi mię choć obcego gospodarz otaczał; lecz po kilku dniach, gdy niejednokrotnie miał sposobność słyszeć mię rozprawiającego z biegłością znawcy o myślistwie i sposobie polowania z sokołami, zupełnie zaniechał swych podejrzeń. Prawda, że nieraz użyciem takiego fortelu można się nabawić skutków wręcz przeciwnych, to jest kiedy kto go używa bez należnej świadomości rzeczy, i przez to sam się zdradzi; ale ja dość mocny byłem w tej materii, aby uniknąć podobnego nieszczęścia; stąd kiedyś i ojciec Southwell, który mi często w podróżach moich towarzyszył, prosił mię, bym go nauczył technicznych wyrazów myśliwskich. "Niezliczone razy, mówił, znajdując się między protestantami, radbym był mówił z nimi o takich rzeczach, aby ich przez to odwieść od rozmów nieprzystojnych, lub bluźnierczych, w podobnych zdarzeniach już i to szczęście, jeśli się uda zwrócić rozmowę do rzeczy obojętnych".

 

Po kilku dniach wypoczynku, za zgodą uprzejmego gospodarza mego pojechałem do Londynu, aby się oddać pod rozkazy generalnego przełożonego misji, ojca Garnett. Przyjaciel mój darował mi konia, i żądał koniecznie, aby jeden ze służących jego towarzyszył mi aż na miejsce. Wymógł nadto na mnie przyrzeczenie, że wrócę do niego, zapewniając mnie, że znajdę w domu jego sposobność przywrócenia na łono Kościoła świętego niemałej liczby odpadłych katolików, mieszkających w hrabstwie Norwich. Przyrzekłem mu, że przedstawię to ojcu Garnett, który jeśli to uzna za dobre, chętnie do niego powrócę. Z tym odjechałem, i bez dalszych przygód stanąłem w Londynie.

 

Tak więc, dzięki Opatrzności Boskiej, zaraz pierwszego dnia pobytu mego w tym hrabstwie, bardzo odległym od rodzinnych stron moich, w którym przedtem żywej duszy nie znałem, nadarzył mi się wierny przyjaciel, który nie tylko z wielkiego niebezpieczeństwa mię wybawił, ale nadto jeszcze, wprowadzając mię do najznakomitszych rodzin tej strony, stał się przyczyną wszystkiego dobrego, jakie tam później zdziałać mogłem. Za przybyciem do Londynu udało mi się szczęśliwie, za pomocą kilku przyjaciół, wynaleźć zaraz miejsce pobytu ojca Garnett. Żyło wówczas w Anglii nie więcej jak pięciu członków naszego zakonu: ojciec Garnett, ojciec Edmund Weston, który miał być naszym przełożonym, ale siedział uwięziony w Wisbeach, ojciec Robert Southwell i my dwaj nowo przybyli.

 

Ojciec Ouldcorne, mój towarzysz podróży, już dawno był na miejscu, tak iż ojciec Garnett, choć zrazu widział w tym dobry znak, że nic o mnie nie słychać, w końcu jednak już zaczynał się niepokoić. Już więc przecie byliśmy znowu razem, i każdy łatwiej przedstawi sobie radość naszą przy spotkaniu, niżbym ją opisać zdołał. Pozostałem dni kilka w towarzystwie mych braci, i składaliśmy radę po radzie, obmyślając, jak mamy nadal postąpić. Dobry ojciec Garnett wiele miał dla nas przestróg i wskazówek, jakich użyć sposobów, aby skutecznie dusze ratować i pocieszać; jak również i rady ojca Southwell nadzwyczajny dla nas miały pożytek. Ten ostatni wysokim był mistrzem w tej Boskiej umiejętności, bo posiadał roztropność, pobożność i cichość, i taki wdzięk uprzejmości, jakiemu prawie niepodobna było się oprzeć. Lecz zbliżał się święty dzień Bożego Narodzenia, i musieliśmy się rozstać; bo i wierni wyglądali z pożądaniem pomocy naszej, i niebezpieczeństwa też, jak o tym aż nadto wiedzieliśmy, w czasie uroczystych świąt groźniej jeszcze niż w innych czasach nad nami wisiały.

 

–––––––––––

 

 

Pamiętnik Ojca Gerard, wydany przez O. Morris. (Z angielskiego). Warszawa. W Drukarni Czerwińskiego i Spółki, ulica Śto-Krzyska Nr 1325. 1873, ss. 16-30.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)

Cracovia MMXXIII, Kraków 2023

Powrót do spisu treści książki wydanej przez o. Johna Morrisa SI pt.
PAMIĘTNIK OJCA GERARDA

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: