LUTER

 

w drodze do narzeczonej

 

KONRAD VON BOLANDEN

 

––––––

 

Hilchen i Gizela

 

~~~~~~

 

"O cudo, o dziwy! Prze mnie jakaś siła.

Bym człeka zdradnego tak czule pieściła".

 

Shakespeare.

 

Zachodnia część kościoła dotykała do niskiego muru, rozdzielającego dwa sady. W murze tym były drzwiczki tylko przymknięte. Nimi to wszedł Rotenek do drugiego sadu, którego drzewa kwitły właśnie obficie, rozlewając miłą woń wokoło! Zielona murawa, usiana kwiatami, czyniła to miejsce nadzwyczaj przyjemnym. Tu zatrzymał się Rotenek, nie chcąc spotkać się ze sługą hrabiego, a co prawdopodobniejsza, chcąc nabrać więcej odwagi. Bo, dziwna rzecz, odważny zawsze wódz tym więcej tracił ducha, im bliższą była chwila spotkania się z ukochaną osobą.

 

Stojąc pod kwitnącym drzewem, patrzał przed siebie, bawił się bez myśli ze złotym łańcuchem, gładził kędziory, jasne jak złoto, zdobiące mu ramiona, i westchnął. Patrząc ku klasztorowi, zobaczył w wysokim murze, okalającym zabudowania klasztorne, małe otwarte drzwiczki. Więcej przeczuciem niż rozwagą wiedziony, podszedł do drzwiczek i wszedł nimi do prześlicznego ogrodu, pełnego kwiatów. Woń przecudna rozchodziła się wszędzie, a mimo wzruszenia nie mógł wstrzymać się od podziwu nad starannością, z jaką kwiaty były pielęgnowane. Wąskie ganki obsadzone palmami, poziomkami i pachnącymi trawami, przerzynały ogród. Niskie, krzewiaste drzewa owocowe, kwitnące właśnie, rosły razem z krzewami róż, i mur nawet zielenił się pnącym się bluszczem. Atoli więcej niż przepych natury, zdobił to miejsce dziwny pokój, rozlany jakoby tchnienie tajemnicze niebiańskiej szczęśliwości. Słusznie można było powiedzieć z poetą:

 

"Iście pokój Boży rozlany tu wszędzie.

Tu ziemi klątwa spoczywać nie będzie!".

 

Miejsce to i dlatego było tak miłym, że odwiedzały je codziennie dusze pobożne, których modlitwa i czystość obyczajów zdawały się zdejmować klątwę, ciążącą na ziemi.

 

Dziwne uczucia ogarnęły młodzieńca, smutnie spoglądającego po kwiatach. Naraz przestraszył się: to bladł, to rumienił się i cofnął się o kilka kroków. W niszy muru stała statua Najświętszej Maryi Panny, ozdobiona zielonym bluszczem i tysiącem kwiatów, którymi uczcić chciały pobożne zakonnice Matkę Pana naszego. Bluszcz, sztucznie rozwieszony na ścianie, tworzył łuk, otaczający statuę i niszę ciągłą zielenią. Na klęczniku klęczał najpiękniejszy kwiat ogrodu: Gizela z Hoenfels. Ciemna suknia okrywała ją, uwydatniając doskonale kształtną kibić. Przejrzysty welon, odrzucony na tył, pozwalał widzieć obfite kędziory. Delikatne rączki spoczywały na piersiach, głowę miała pochyloną. Gorąco się modliła, a szlachetne rysy twarzy nabierały podczas świętej rozmowy, jaką miała jej dusza z Bogiem, coraz więcej piękności. Oczy były zawarte, ale usta, podobne do róży, poruszały się, szepcąc modlitwę. Rotenek ciągle stał nieporuszony, patrząc na Gizelę, której obraz dniem i nocą stał mu przed oczyma, a która teraz zdawała mu się tysiąc razy piękniejszą, więcej niebiańską. Jeżeli kiedykolwiek podpatrzona modlitwa wywarła wpływ na dusze, które od Boga się oderwały, to z pewnością modlitwa Gizeli wywarła go stokroć więcej. Zwolna smutniało oko młodzieńca, a przez oblicze przebiegł wyraz żalu i skruchy. Upadł na kamienną ławę tuż obok stojącą, podparł się na łokciach i obydwoma rękoma twarz sobie zasłonił. Gizela nie przerwała modlitwy. W kościele odezwały się poważnie organy, a z czystymi ich tonami wnosił się i duch Gizeli ku niebu.

 

Hilchen siedział, nie ruszając się. Głębokie westchnienia wyrywały się z piersi jego, raz po raz łza przeciskała się przez palce; któż wie, co się działo w duszy młodziana? Głos organu ucichł. Gizela powstała, aby wrócić do klasztoru, gdy spostrzegła Roteneka. Zdumiona, nie wiedziała, czy ma przemówić do niego. Hilchen podniósł właśnie głowę: smutek, pomieszanie, miłość, widać było w jego oczach, a oblicze oblało się rumieńcem. Powstał, zbliżył się jak chłopiec zawstydzony do Gizeli, i stanął milcząc. Chciał kilka razy przemówić, ale język odmawiał mu posłuszeństwa, aż wreszcie Gizela przyszła w pomoc pomieszanemu.

 

Pobieżny rzut oka na pięknego młodziana – co zresztą zwilżone powieki i bolesny wyraz twarzy dobitnie wskazywały, przekonał ją, że coś ciężkiego ma on na duszy, że więc należy mu okazać współczucie. Nie odmówiła mu go też wcale, a do współczucia dołączyło się prędko upodobanie w przystojnym a skromnym młodzianie. Skromność i pokora Roteneka, z jakimi się przedstawił, graniczyły z uwielbieniem, jakie winni jesteśmy bóstwu. Obudziła się w nim widocznie pamięć na cześć, jaką oddawało rycerstwo niewiastom, cześć czystą, bez granic, więcej uwielbiającą przymioty duszy niż ciała.

 

– Zapewne szukacie czcigodnego ojca Dominika? – zaczęła Gizela głosem miluchnym, aby dodać odwagi zatrwożonemu.

 

– Nie – odpowiedział Hilchen, i podniósł zwolna oczy na uroczą Gizelę, a wpatrując się w nią, znowu o wszystkim zapomniał i milczał.

 

– To może macie jaką wieść dla przeoryszy? – pytała dziewica dalej. – Miła to a serdeczna niewiasta; ucieszy się bardzo, jeśli będzie mogła wam jaką wyświadczyć przysługę...

 

Hilchen poruszył się trochę, chciał mówić, zarumienił się więcej jeszcze i spuścił zawstydzony oczy ku ziemi.

 

– Czy mam być pośredniczką? Bardzo chętnie!

 

– Tak! o tak – odezwał się Hilchen z zapałem. – Za twoim przyczynieniem wszystko by się wyjednać dało! Bo któżby ci mógł odmówić czego, a dopiero twoim prośbom? Chyba kamień!

 

Dziewica zdumiała na tak niespodzianą przemowę obcego. Zastanawiała się, jakim pobudkom przypisać tak gorące uczucie. Skoro jednak spojrzała badawczym okiem, w którym całe niebo się odbiło, na Roteneka, patrzał on pomieszany w ziemię, i nie wiedział, co się z nim działo. Żadnego słowa nie mógł wydobyć ze siebie. Prawie byłby, za przykładem rycerza Czelino, rzucił się przed nią na kolana, i wyznał zuchwałość swoją, że miał zamiar pokochać tak niebiańską istotę! Chociaż takie uczucia nie są wolne od przesady, to przecież przyznać trzeba, że oparte one są na tej pięknej zasadzie, iż nie należy godności niewiasty poniżać, ale raczej podnosić ją więcej, niż nawet na to zasługuje.

 

Podczas gdy Gizela usiłowała wytłumaczyć sobie zagadkowe zachowanie się młodziana, wcisnęła się przez otwór w murze głowa, ciskająca jaszczurcze spojrzenia w stronę, gdzie stali oboje. Jan Knopf (bo jego to była żółta, namiętnościami zeszpecona twarz), znowu się cofnął, przy czym pokazało się, że nie sam był tylko. Szeptał coś z towarzyszami, a skoro tylko Gizela wszczęła rozmowę, natychmiast przyłożył ucho do otworu i słuchał.

 

– Dobrze by było, abyście mi powiedzieli, jaką macie prośbę, abym się mogła wstawić za wami do przeoryszy – odezwała się dziewica.

 

– Ani przeorysza, ani nikt na ziemi nie może spełnić mojej prośby – odpowiedział Hilchen trwożliwie, nie mając odwagi wypowiedzieć, czego właściwie pragnie.

 

– Czyż żądacie czegoś niepodobnego?

 

– Czego mi cały świat dać nie może! Ty mnie uszczęśliwisz, albo uczynisz najnieszczęśliwszym z ludzi.

 

– O, to się mylisz, mój panie! Nie jestem tą, za którą mnie masz – jestem biedną, opuszczoną sierotą, której wszystko wzięto, nawet ojca – głos jej drżał i chusteczką zasłoniła oczy.

 

– Mówisz, że jesteś opuszczoną? Żadną miarą! – mówił młodzian namiętnie. – Nic więcej, jeno rozkaż, a tysiąc rąk znajdziesz gotowych na swoją obronę!...

 

Takie słowa utwierdzały Gizelę jeszcze więcej w przekonaniu, że młodzian mylił się co do osoby, i właśnie chciała go objaśnić, gdy pokazało się, że nieznajomy znał ją rzeczywiście.

 

– Wiem: chłopi spalili Hoenfels, pojmali drogiego ojca twego, a uczynili to mimo woli wodza, który całą duszą tobie był oddany. Właśnie ten wódz przeze mnie odzywa się do ciebie w swej sprawie:   wyobraź sobie, że przed tobą

stoi Hilchen Rotenek, który przysłał mnie tutaj w sprawie ojca twego.

 

– W sprawie mego ojca? – zawołała Gizela, uradowana niespodzianką. – Mów! Co porabia ojciec, w jakim położeniu zostawiłeś go?

 

– Zostawiłem go zdrowym zupełnie – niedaleko stąd!

 

– A chłopi chcą go uwolnić? Jakiegoż żądają okupu?

 

– Chłopi chcieli go zabić, ale wódz uratował mu życie!

 

– Bezbożnicy! o dobry wódz! Just opowiadał nam o nim, że szanuje bardzo mego ojca.

 

– Szanuje i bardzo, ale dla was!

 

– Jakiż okup? powiedzcież przecie.

 

– Czy możesz dać wysoką, bardzo wysoką, niewypowiedzianą sumę? Bo trzeba ci wiedzieć, że Rotenek bardzo wysoko ojca ceni!...

 

Dziewica przelękła się.

 

– Hrabia Werner, niegdyś towarzysz broni mego ojca, da pieniędzy na okup.

 

– Majątek Wernera nie starczy – odpowiedział Hilchen. – Rotenek żąda sumy, która o tyle przewyższa skarby Wernera, o ile perły w głębokościach morskich przewyższają ziarnka piasku.

 

– Dobry Boże! – westchnęła Gizela.

 

– Nie lękaj się – mówił Hilchen – ty sama możesz wszystko zapłacić.

 

– Ja? A czymże zapłacę?

 

– Sama sobą! – i błagalnie spojrzał na Gizelę, która daremnie siliła się i zrozumieć nie mogła słów młodziana. Gdy zaś spostrzegła namiętność, bijącą z ócz jego, spuściła zawstydzona wzrok ku ziemi.

 

– Któżby nie znał Roteneka? – mówił młodzian. – Szlachetnego jest rodu, nie żądałby nic, co przeciwne by było przyzwoitości. Zerwał związki z chłopami, brzydzi się ich niechrześcijańską robotą i gotów oddać duszę i ciało, byle winy zmazać.

 

– Słyszysz? słyszysz? – mówił Knopf do towarzysza. – Czyż nie mówił duch prawdy ze mnie, kiedym wam głosił, że Rotenek jest zakapturzonym papistą? Nie rozbijemyż mu natychmiast czaszki? Jeszczeż dłużej żyć będzie zdrajca? Przygotuj łuk natychmiast:         poślemy go do piekła!

 

– Więc nie lękaj się – uspokajał Hilchen dalej Gizelę, iżby żądanie Roteneka miało obrażać cnotę...

 

– Wypowiedzcież jego żądanie – czegóż chce?

 

– Wiele... bardzo wiele!

 

– A nic przeciwnego czystości i dobrej sławie?

 

– Nie!

 

– Jeśli tak, to zapłacę okup. Choćby mnie chciał mieć służącą, choćbym miała do ostatniego tchu mego życia najniższe czynić posługi – wszystko zrobię dla ojca!

 

– Tego nie chce! Bardzo złe wyobrażenie masz o wodzu. Jakżeżby mógł żądać czegoś podobnego, kiedy z natury nie jest okrutnym ani nieczułym? Główną treść żądania jego uszlachetnia obudzona w nim cnota – chciałby lepszym być człowiekiem i twierdził że ty mogłabyś go jako anioł Boży na dobrą naprowadzić drogę.

 

– Dziwne rzeczy! – mówiła Gizela z niedowierzaniem. – A jakiż dowód, że zamiary jego czyste?

 

– Najuroczystsza przysięga, krew i życie! Dał mi moc nad sobą, kazał mi, abym go życia pozbawił, jeśliby choć cień złej woli względem ciebie okazał. I przysiągłem, że danej sobie władzy użyję. Ta ręka zamorduje go, jeśliby bezbożnie miał sobie postąpić, przysięgam na Boga i honor rycerski!

 

– Ale czyż to podobna? Jakżeż bym ja mogła takiego człowieka poprowadzić do dobrego?

 

– O, on jagnięciem się stanie w twoim ręku! pójdzie za najmniejszym skinieniem twoim!

 

– Przecież nie pojmuję, w jaki sposób mogłabym go prowadzić?

 

– Możesz – bardzo dobrze! Mąż ten ma dopiero lat 24, wolny, Kościół ma święte węzły, aby połączyć kochających się – gdybyś więc tylko chciała... go kochać!

 

Przy tych słowach jeszcze większy rumieniec oblał Roteneka. Wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Gizeli, i to jedno spojrzenie wytłumaczyło Gizeli wszystko od razu. Poznała, kto przed nią stoi! To jedno spojrzenie dało jej więcej poznać, co się dzieje w duszy młodziana, aniżeli wszelkie przyrzeczenia poznać by dać mogły. Widząc przed sobą mężnego wodza, którego wszyscy się lękali, w osobie uroczego, nieśmiałego młodziana, którego oczy, słowa i zachowanie najwyższą dla niej okazywały miłość, spuściła oczy ku ziemi, miluchny rumieniec okrasił piękne jej lica, a w piersi odezwały się uczucia, jakich tam dotąd nie było.

 

Rotenek, wzruszony na wskroś, nie domyślał się wcale, że się zdradził, i mówił dalej o sobie, jakby o nieobecnym:

 

– Prawda, że żądanie Roteneka jest zuchwałe. Wie on bardzo dobrze, jaka przepaść istnieje pomiędzy zbrodniami jego a twoją niewinnością. Ty anioł – on pełen grzechów! Tyś wolna od namiętności, jaśniejąca cnotą, stojąca na wyżynie, gdzie milczy wszystko, co ziemskie; on porwany rozhukanym bałwanem czasu, pchany do zbrodni! A jednak pragnąłby młodzian ten podnieść się do ciebie, gdybyś tylko okazała mu litość i pomocną podała rękę.

 

– Pan Rotenek zanadto mnie przecenia, a siebie poniża. Prawda, że zbrodnie ciążą na jego duszy, aleć żal wszystko może – usprawiedliwiała Gizela z zapałem. – Bo czyż Zbawiciel nie dał kapłanom mocy rozwiązywania najcięższych więzów? Nie krzywdźcie tedy więcej tego pana i powiedzcie mu, że jestem gotową złożyć okup za ojca.

 

– Co? chcesz, możesz go kochać?

 

– Czyż nie muszę?

 

– Wiecznie chcesz być jego?

 

– Czyż mnie nie zmusza do tego?

 

– Zmusza cię – o Boże! – i jaśniejące oblicze młodziana zasępiło się. Zmusza cię, nie! Tego uczynić nie może i nie powinien! Narzucać się – jakiż nierozsądek! Choćby cały świat leżał w więzach, miłość musi być wolną!

 

– Chciejcie mnie tylko zrozumieć! – odezwała się Gizela z uśmiechem: zmusza mnie, abym go kochała – tak! Jakżeż mogłabym go nienawidzić, kiedy mnie tak bardzo kocha? Czyż nie muszę go kochać, kiedy tak piękne ma zamiary? Prawda, że przeciągał przez sioła i miasta ojczyste jak burza niszcząca; ale to nie pochodziło z wnętrza jego duszy – szlachetniejsze uczucia wnet się w nim budziły. Prawda, że podobien był do rozszalałego lwa, ale tylko pozornie; wnet zrzucił zasłonę i stał się łagodnym, miłym barankiem. A ja mam tego baranka prowadzić na piękną dolinę, gdzie rosną róże, lilie i kwiaty cnoty; powiedzcież, czyż nie tak?

 

– Ach tak! – odpowiedział młodzian rozmarzony. – Ależ słuchaj, Hilchen pod takim warunkiem nie może starać się o ciebie: cofa więc ów warunek. Ojciec twój będzie wolny bez okupu. Czy mimo to będziesz go kochała?

 

– O Boże! Idźcież, powiedzcież wodzowi, jak nieskorego wybrał sobie posłańca!

 

– Patrzaj! patrzaj! – wołał Knopf złowrogo. – Ha! bałwochwalca! Nawet klęczy przed nią! A ta Moabitka: Geilfus, chodź tu, zabij łotra!

 

Zawołany przystąpił z łukiem do otworu. Naciągnął cięciwę i założył morderczą strzałę.

 

– Niedobrze mi stanął, tak go nie trafię! – mówił Geilfus.

 

– Mniejsza o to, strzelaj! – rozkazywał Knopf. – Patrzcież tego łotra! Czyż jej nie ubóstwia? Jakie oczy, jakie miny! Zabij, mówię ci!

 

– Poczekajcież, aż piersiami zwróci się do mnie; już się zwraca, zaraz będzie!

 

– Zaraz, co zaraz? każdy oddech zdrajcy zatruwa powietrze. Nuże, strzelaj!

 

– Bóg pokieruje strzałą. Umrze, choćbyś go tylko zadrasnął. Moje to mówią usta, wierz im! Moje to mówią usta, które obecnie są trąbą Boga, wołającą na sąd tego papistę! Strzelaj, mówię ci!

 

Geilfus wymierzył morderczą broń w szyję Roteneka, ale cofnął się znowu.

 

– Nie mogę – mówił – strzał mój musi być pewny. Cóż pomoże, jeśli go zranię, jeśli podrażnię dzikiego byka? Obydwu nam karku nakręci.

 

– To zabij Moabitkę! Odwróci się, wtedy jego! Ich umizgi rozumu mnie pozbawiają; patrz, jaki zmieniony! Ledwo do siebie podobny; oczarowała go. Zabij czarownicę, słyszysz?

 

– Ja? Nie! To przeciw mej naturze. Przypatrzcie jej się, jaka piękna!

 

– Dawaj łuk! – krzyknął Knopf, i wyrwawszy łuk, stanął przed otworem.

 

– Teraz pójdę, Gizelo, i przyprowadzę ci ojca, a jutro niechaj nas na wieki połączy sakrament św. Kościoła.

 

– Myślą będę przy tobie; minuty będą dla mnie godzinami, dopóki nie wrócisz.

 

– Ach, Gizelo, nie jestże to sen? Więc rzeczywiście jesteś moją? Czyż podobna, aby kto mógł być szczęśliwszym na ziemi? Czy tutaj raj? O, lękam się, czy tyle szczęścia może trwać długo na tym padole płaczu! Zakradliśmy się do edenu Bożego, choć miecz archanioła bronił wstępu. Tak wiecznie chciałbym stać przy tobie, ciągle chciałbym tak patrzeć w niebo ócz twoich. Przecież bywaj zdrowa, na ćwierć godziny pożegnam cię!

 

Chciał odejść. Wtem zdradna strzała, lecąc ze świstem, utkwiła mu w ramieniu. Równocześnie wcisnął Knopf głowę w otwór i śmiejąc się szyderczo, pasł dzikie oczy widokiem boleści Roteneka i przestrachu Gizeli. Rotenek dopatrzył zbójcę, gniew go ogarnął. W kilku krokach stanął u otworu, schwycił Knopfa za czerwone włosy, a w prawicy zabłysnął puginał. Gizela powstrzymała rękę mściciela:

 

– Nie przelewaj krwi! – zawołała. – Puść go; nie patrz tak srogo! – i zawiesiła mu się mocno u szyi.

 

Jedno spojrzenie na Gizelę ułagodziło go. Opuścił puginał, a Knopf znikł otworem, którym wszedł.

 

– Odejdź stąd, tam stań! Tu nie dosięgnie ich broń – mówiła dziewica i odprowadziła rannego na stronę.

 

– Mnie nic nie dolega, moja droga! – mówił Rotenek, wydobywając strzałę. – Ledwo cokolwiek zadraśnięte ciało; – ale ten łotr!

 

Usiadł na ławie, podwinął rękaw, a dziewica, otarłszy kilka kropli krwi,

zawiązała ranę białą chusteczką. Rotenek nie spuścił z niej oka: boleść rany była jakby kroplą, która wpadła do morza, pełnego najprzyjemniejszej woni.

 

– Gizelo – mówił po chwili, – przebacz mi moje uniesienie. Zaprawdę, oko twoje tygrysa by ułagodziło, jeszcze wtedy nawet, kiedy by już miał skoczyć na zdobycz swoją.

 

– Ale teraz nie możesz odejść! – mówiła dziewica. – Niegodziwiec ten mógłby ci jeszcze szkodzić. Pójdziemy przez klasztor.

 

Rotenek, aby uspokoić Gizelę, chciał zadosyć uczynić jej życzeniu. Ale nie mógł wstać.

 

– Ach – cóż to znaczy? – westchnął, a oblicze jego pobladło. – Jakżeż okropnie dolega mi rana: członki posługi odmawiają.

 

Gizela stała jak skamieniała. Rotenek daremnie usiłował ruszyć się z miejsca: jęczał straszliwie i upadł bez sił. Wtedy uchwycił za róg i z wszystkich sił zadął w niego, tak, że głos trwogi rozległ się po całej dolinie, jakoby ostatnie pożegnanie. Siły zupełnie go opuściły, a gdy go Gizela podtrzymać usiłowała, odezwał się słabym głosem:

 

– O Gizelo! przeczuwałem to – bo jakżeż mogłoby na ziemi takie istnieć niebo!

 

Zamknął oczy i został zupełnie bez zmysłów.

 

Odgłos rogu przeraził mieszkańców klasztoru. Ponieważ wiedziano, że Werner bardzo pożąda klasztoru, zdawało się zakonnicom, że sługi hrabiego już obiegli klasztor. Podczas gdy bezbronne niewiasty wystraszone wybiegały z celek w popłochu i najrozmaitsze czyniły domysły, jedna z sióstr odkryła prawdziwą przyczynę trwogi. Pokazała ona się przy drzwiach, które prowadziły z ogrodu do klasztoru, ale chociaż Gizela dawała jej znaki, aby się zbliżyła, prędko uciekła. Zaraz potem powstał tumult w gankach, głosy męskie i szczęk broni się odezwał, bo towarzysze Roteneka wpadli do ogrodu.

 

Widok umiłowanego wodza zatrwożył ich. Surowe, na pozór nieczułe oblicza wojowników zasmuciły się, a stary Melchior, odbierając Gizeli drogi ciężar, rozpłakał się na dobre.

 

– Cóż się stało? Skąd omdlenie? Jakże zimny! Biegnijcie! przynieście wina, otrzeźwi go!

 

Tak pytali i skarżyli się towarzysze.

 

– Powiedzcież, skądżeż to wszystko? – pytał Melchior drżącej Gizeli.

 

– Strzała utkwiła mu w ramieniu!

 

– Strzała? – i Melchior odwiązał ranę.

 

– I od tego by miał omdleć? Niepodobna! Ale któryż łotr odważył się strzelać do mego pana?

 

– Tam, przez ten otwór – pokazywała Gizela – strzelił niegodziwy. – Miał na sobie szary habit.

 

– Przeklęty! w kawały go rozedrę!

 

– Pozwólcie, dobrzy ludzie! – odezwał się Dominik, przybliżając się. – Znam się cokolwiek na leczeniu, chętnie użyję mej sztuki na uleczenie waszego dobrego pana.

 

Melchior z niedowierzaniem patrzał na niego, nie wiedząc, czy może powierzyć pana zakonnikowi, kiedy, jak słyszał od zakonnika strzał wyszedł.

 

– Strzała była zatruta! – odezwał się Dominik, gdy obejrzał dokładnie ranę. – Wnieście prędko rycerza do celi! Może będziemy mogli mu pomóc, ale prędko go wnosić!

 

Nie tak słowa, jak wzięcie się zakonnika okazały towarzyszom, że pośpiech jest konieczny. Natychmiast też wzięli rycerza i zanieśli, gdzie zakonnik wskazał.

 

Wolfgang stał dotąd na boku. Gizela go nie widziała, bo cała zajęta była rannym. Ale gdy go odniesiono, zobaczyła ojca: radośnie podbiegła i padła mu w objęcia.

 

– Dlaczego tak bardzo zajmujesz się tym zbójcą? – odezwał się ojciec po przywitaniu.

 

– Ach! nie nazywaj go tak, ojcze! Młodzieniec ten jest bardzo nieszczęśliwy. Czy rzeczywiście sądzisz, ojcze, że strzała była zatruta?

 

– Hm – dla państwa wielka by była pociecha, gdyby wszyscy jemu podobni zeszli ze świata.

 

– Nie licz go więcej pomiędzy rokoszan, mój ojcze! Dawnego życia zupełnie się wyrzekł.

 

– Zupełnie?

 

– Żałuje, że tak żył dawniej!

 

– Istotnie?

 

– Bardzo nieszczęśliwy!

 

– Oczywiście!

 

– Któżby się nad nim nie ulitował?

 

– Samo się przez się rozumie! Cóż on cię tak obchodzi? Czy piękna postać młodziana tak na serio zajęła moją córkę?

 

Dziewica zarumieniła się. Ale wnet odezwała się stanowczo.

 

– Kocham go! tak! kocham! Bo któżby nie kochał męża, którego szlachetność uwolniła mego ojca z więzów?

 

– Ach, tak! Wiesz ty, że w takim razie wolę najcięższe więzy, niż wolność, pod takimi osiągniętą warunkami?

 

– Jakież to warunki?

 

– Czy ci nie mówił o nich?

 

– Z największą czcią mówił o tobie, ojcze, i powiedział, że bezwarunkowo będziesz wolnym.

 

– Więcej nic ci nie powiedział?

 

– Wszystko chce naprawić...

 

– Więcej nic?

 

– Wyrzeka się dawnego życia...

 

– Aby gołąbkę obłaskawić – nie?

 

– Jakżeż bolesna twoja nieczułość, mój ojcze!

 

– Niech mnie Bóg broni! Bynajmniej nie chcę ci sprawić boleści! – Hilchen dzielnym jest mężem, piękne ma oblicze, przystojną postać, słodkich słówek mnóstwo wielkie, piękne oczy, śliczne włosy! Niejedną uwieść mógłby dziewczynę; nieprawda?

 

Gizela nie mogła znieść tyle ironii. Płacząc, padła na piersi ojca.

 

– Dziwny ten ród niewieści! – mówił Hoenfels, w którym uczucie wzgardy dla Roteneka walczyło z miłością do dziecka. – Wnijdźmy do klasztoru! Rycerz ma moje słowo; jeśli mnie z niego zwolni, natychmiast wyruszymy. Ale jeśli powtórzy swoje warunki, na wieki zostanę jego jeńcem!

 

Zaledwie weszli do klasztoru, gdy w drugim końcu ogrodu otworzyły się maleńkie drzwiczki. Niewieścia jakaś postać weszła nimi ostrożnie, oglądając się na wszystkie strony trwożliwie. Stanęła za krzewem i zdawała się czekać na kogoś; każdy szelest zwracał jej uwagę, głównie zaś zwracała się ku drzwiom, prowadzącym do ogrodu. Czekała dość długo, wreszcie niecierpliwić się poczęła, a rumiana twarz paliła ją jak ogień. Wyjęła pismo jakieś i czytała raz i drugi, schowała je znowu w zanadrze i czekała dalej.

 

– Czyby go co spotkało? – mówiła sama do siebie. – Za trzy minuty minie czas naznaczony. Teraz stosowna pora do ucieczki. Cały klasztor w trwodze, przerażony pismem hrabiego, zagrażającym zaborem klasztoru; – gdzież Klemens? gdzież Klemens?

 

Wtem usłyszała, że ktoś idzie z klasztoru. Przestraszona, ukryła się.

 

W otworze zaś muru ogrodowego ukazała się w tej samej chwili twarz Klemensa. Patrzał na wszystkie strony.

 

– Jeszcze jej nie ma? Prawiem nogi sobie uchodził, aby na umówiony czas zdążyć, drapałem się przez mury i płoty, pokaleczyłem sobie ręce, podarłem habit – a jej jeszcze nie ma? Czyżby Dominik rzeczywiście z niej był uczynił zakonnicę i wypędził z jej serca pamięć o mnie? Pfui! jakież podejrzenie! Beatrycy tak samo nikt nie zrobi zakonnicą, jak mnie zakonnikiem. Reformator słusznie powiedział: kobiety prędzej jadła i picia się wyrzekną, niż mężczyzny; ja zaś jestem wybrany Beatrycy, więc trochę cierpliwości! Ale cóż to? łuk? I podniósł łuk z ziemi. Toć to bardzo poetycznie: amor ze strzałą! Każdej kobiecie grozi w tej chwili niebezpieczeństwo; nawet Kasia Lutra nie mogłaby się w tej chwili przede mną pokazać, bo zraniłbym ją na śmierć. Lecz któż to nadchodzi?

 

– Pójdź no tu, Kurd! – mówił Melchior rozkazująco do towarzysza. – Tu przy tych drzwiach staniesz na straży dopóki nie wrócę. Przebij każdego, na którym zobaczysz szary habit, bo taki szary łotr zabił naszego pana.

 

– To może niewinnym się dostanie – odpowiedział Kurd.

 

– I co tam – nic dobrego z ciebie, nie kochasz pana twego jak należy, bo

inaczej musiałbym przeciw każdemu mnichowi srogim zapalić się gniewem. Nie dowierzam szaremu diabłowi; mógłby wrócić i śmierć zadać naszemu panu. Trucizna, to brzydka rzecz, mówię ci, brzydka; przez drzwi i mury skutek wywiera, nie zasłoni przed nią zbroja, ani pancerz. Więc baczność, słyszysz? Nie przepuść habitowi, czy szary będzie, czy czarny!

 

– Cóż myślisz o naszym panu? Czy grozi mu niebezpieczeństwo? – pytał Kurd troskliwie.

 

– Mnie się zdaje, że nie – odpowiedział Melchior. – Karmelita wydrze go śmierci, bo to mądry, uczony a pobożny człowiek. Zaraz poznał, co panu było; gdyby nie on, nie byłby pan przyszedł do przytomności, przynajmniej przed dniem sądu, z pewnością nie.

 

– Co też to było, co zakonnik mu lał w ranę?

 

– W każdym razie jakieś cudowne krople. Moja babka też znała wiele cudownych roślin, które należy zbierać w wigilię Bożego Narodzenia albo św. Jana.

 

– Bardzom ciekawy, co też nasz pan szeptał mnichowi do ucha. Nigdym go nie widział tak poważnym, albo raczej tak świętym. Ani na chwilę nie spuścił oka z dziewicy, a potem skinął na zakonnika, i mówił mu coś do ucha; co też to było?

 

– Co było? hm! Z czego się mnichowi spowiadał, leży jak na dłoni – odezwał się Melchior, udając, że wie o wszystkim.

 

– Czy może zapragnął dobrego winka z klasztornej piwnicy?

 

– Wstydź się, Kurd! Nie wiesz, że nasz pan pości od chwili, w której poznał piękną panienkę? Święta Boża Rodzicielko! Dawniej ani trzymać pana! Wina pił za trzech, w bitwie trzech pokonywał. Póki żyć będę, nie zapomnę, jak stanął w kaplicy Hoenfels! Zdawałoby się, że piorun przed nim uderzył, albo że wpatrzył się w siódme niebo, jak Paweł św.! I cóż go tak zmieniło? Piękna panna. A teraz, kiedy ledwo o trzy piędzi stoi przed nim, kiedy oka z niej nie spuści, a ona z niego – teraz miałby myśleć o winie? Bardzoś się omylił. Wina z pewnością nie żądał. Tylko trzeba umieć się trochę domyślać.

 

– A ty czego się domyślasz?

 

– Ja myślę tak, z naszym panem zupełnie to samo się dzieje, co ze mną. Ile razy patrzę na piękną pannę, zaraz przychodzi mi na myśl anioł, albo inna święta istota; skąd to pochodzi, nie wiem, ale za każdym razem stają mi wtedy grzechy moje przed oczyma. Tego samego doznaje pan nasz. Otóż stoi przed nim pobożna, cnotliwa jak anioł Gabriel, na którego grzesznik nie odważy się spojrzeć. Lecz nasz pan, rozumiesz? chce śmiało patrzyć w oczy umiłowanej, dlatego wołał czcigodnego ojca, który ma zdjąć z jego duszy zastarzały brud i uczynić ją czystą i jasną. Skoro zaś dusza będzie czystą i jasną, będą i oczy jasne, a wtedy nie będzie się rumienił, ile razy Gizela anielskimi oczyma spojrzy na niego. Zrozumiałeś? A teraz pilnuj! Ja będę śledzić szarego; jeśli go spotkam, no, to życia jego dość było na ziemi!

 

Po takim dowcipnym wyłożeniu zachowania się pana, przeszedł Melchior z halabardą na ramieniu ogród, przejrzał go bacznie, i przez otwór w murze przeszedł do sadu. Nie wiedząc, w którą by stronę najprzód się zwrócić, patrzał po drzewach. Naprzeciw otworu, przy którym stał, wznosił się mur wysoki, po lewej zaś stronie rozciągał się sad nieogrodzony. Bystry strumyk stanowił granicę. Promienie południowego słońca odbijały się w nim tęczowymi kolorami, cudny przedstawiając widok. Po drugiej stronie wznosił się pagórek, obsadzony gęstą krzewiną.

 

W tę stronę zwrócił Melchior wzrok swój, gdy właśnie się coś poruszyło. Z podniesioną halabardą podbiegł tam natychmiast i poznał, że znalazł, czego szukał: szary habit, zbójcę pana z łukiem w ręku.

 

– Stój! łotrze – stój! – krzyczał Melchior, biegnąc przeciw Klemensowi, który w prędkiej ucieczce szukał ocalenia. Lecz długi habit przeszkadzał mu w biegu, i co tylko nie dostał się w ręce ścigającego. Przesadził przez strumyk i w krzach ukryć się usiłował. Ale daremnie! Melchior sięgnął go halabardą. Uciekać było niepodobieństwem.

 

– Czegóż mnie ścigasz? – zawołał Klemens.      

 

– Łotrze! zabójco! – zawołał Melchior i rzucił Klemensa na ziemię nie halabardą, bo do tego nie miał czasu, ale pięścią.

 

Klemens upadł wznak na kamień i rozbił sobie głowę. Melchior stąpił mu na piersi i zamierzał się do śmiertelnego ciosu.

 

– Powiedz, psie, czemu chciałeś zabić mego pana?

 

– Mylisz się, dobry człowieku! Twemu panu jeszcze nic złego nie uczyniłem – odpowiedział Klemens, wijąc się pod nogą Melchiora.

 

– Tak? Mniejsza o to. Twoją duszę i tak diabeł porwie: jedno kłamstwo więcej, czy mniej.

 

Klemens oburącz uchwycił straszliwą broń. Śmiertelny pot wystąpił mu na skronie, a cały kurczył się jak w skonaniu.

 

– Nie zabijaj mnie! – prosił. – Powstrzymaj się – jam tu nie winien! Na wszystkich świętych ci przysięgam, że twego pana nigdy jeszcze nie widziałem!

 

– Co? ty zbójco! Myślisz, żem taki głupi i uwierzę twojej przysiędze. Spiesz się! Powiedz, dlaczego zatrutą strzałą strzeliłeś do mego pana?

 

Groźna twarz Melchiora i głos drżący od gniewu i złości dostatecznie świadczyły, że przyznanie się do winy o kilka chwil tylko mogło przedłużyć Klemensowi życie.

 

– Choćbyś mnie w kawały porąbał – nie zrobiłem tego. Nie zabijaj niewinnego człowieka! – błagał mnich.

 

– Co – tyś niewinny? Nie nosiszże szarego habitu? Nie miałeśże łuku właśnie w ręku, i nazywasz się niewinnym? Dlatego giń, nędzniku!

 

Wyrwał halabardę drżącemu Klemensowi i zamierzył się.

 

– Wszystko wyznam – wyjąkał zbiegły mnich, ręce podnosząc błagalnie. – Ciężkie zbrodnie kalają moją duszę; nie wtrącaj mnie do piekła!

 

– Ach – tak? Więc przyznasz się wreszcie i powiesz przyczynę? Chciałbym słyszeć, dlaczego chciałeś zabić mego pana?

 

– Chętnie życie oddam za zbrodnie moje, ale nie zabijaj mnie, bo grzechów moich teraz największe mnóstwo. Pozwól, abym wpierw za nie odpokutował.

 

– Taka śpiewka podoba mi się, przynajmniej brzmi po chrześcijańsku. Z twoją duszą żadnej nie chcę mieć sprawy, mogłaby mi się w nocy ukazać, gdybyś przeze mnie miał pójść do piekła. Ale jeśli nie wyznasz wszystkiego co do joty, co masz na sumieniu, jakem wierny sługa mego pana, nie zostanie cała twoja mózgownica.

 

– Wszystko wyznam; nie posyłaj mnie w tym stanie do wieczności!

 

– Więc dalej, zacznij spowiedź! – naglił Melchior, zdejmując nogę z piersi Klemensa, ale nie pozwalając mu powstać. – Przecież nic nie wolno ci opuścić – o wszystkim chcę wiedzieć.

 

Melchior zawsze miał pana w myśli, rozumiał, że zbrodnie, o których wspomniał Klemens, odnoszą się li do zranienia Roteneka. Klemens zaś nie domyślał się tego i sądził, że powinien wszystko powiedzieć, co tylko ciążyło na jego duszy. Niespodziana wcale śmierć, którą miał przed oczyma, rozpędziła wszystkie owe uczucia, które go spowodowały do przeniewierzenia się zaprzysiężonym obowiązkom. Ani lekkomyślność, ani nauki reformatora, nie mogły przed bramami wieczności przygłuszyć wyrzutów sumienia, które jak furie go dręczyły, że stał się wiarołomnym. Okoliczność ta dostatecznie dowodzi, że Klemens, idąc za naukami Lutra sprzeciwiał się ciągle własnemu przekonaniu, które w tej strasznej chwili z całą grozą przeciw niemu wystąpiło. Nawet i to, co długoletnie nadużycie uświęciło, stanęło mu przed oczyma jako złe i niegodne.

 

– Bez powołania wstąpiłem do klasztoru – zaczął spowiedź swoją – jako złodziej zakradłem się do owczarni Chrystusowej.

 

– Dlatego cię diabeł nie porwie – mówił Melchior; – boć jeszcze w owczarni mogłeś się dobrze zastanowić, namyślić i nie kraść. Teraz dalej – do głównej rzeczy!

 

– Złamałem śluby i przyjąłem fałszywą naukę Lutra!

 

– I to nic nie znaczy – tłumaczył Melchior – wedle nauki Lutra można żyć bardzo swobodnie, a tego nikomu zabronić nie można. I dlatego cię diabeł nie weźmie zaraz, i dusza twoja mi się nie ukaże.

 

– Lutra nauka zaś przeciwna jest Pismu św. i woli Boga – wyznał Klemens.

 

– Co nam do tego? Niech Luter za to odpowie, który za wszystkich tych będzie gorzał, których okłamał i oszukał. Teraz dalej – właściwą chcę słyszeć przyczynę!     

 

– Potem grzeszne miałem stosunki z oblubienicą Pana...

 

– Aha! macież go! Z oblubienicą mego pana?

 

– To okropny grzech!

 

– Bez wątpienia. Oblubienica mego pana nie powinna cię była obchodzić!

 

– Jam ją chciał dziś wykraść...

 

– Co? i zezwalała na to?

 

– Na wszystko zezwalała!

 

– O fałszywa wszetecznica! Nie byłbym przypuszczał, że taka niebiańska istota może być diabłem. Czy już skończyłeś?

 

– Nadeszliście właśnie, kiedym jej przy murze ogrodowym wyczekiwał.

 

– Gdyby nie chodziło o twoją głowę, byłbym wolał nie przeszkadzać ci

wcale, bo fałszywa niewiasta nie zda się dla mego pana. Od biedy dobra dla zbiegłego mnicha, który również nie dochowuje wiary i ślubów. A teraz skończyłeś? Czas jest, abyś odebrał, na co zasłużyłeś.

 

– Na Boga! miej litość nade mną.

 

– Nic z tego!

 

– Nie wtrącaj mnie w wieczną zgubę!

 

– Ba! jeno mi się tak nie krzyw: uczynię się nielitościwym i zrobię, co wierny sługa zrobić powinien.

 

– Zlituj się! pamiętaj na dzień sądu – błagał Klemens, gdy Melchior, odwróciwszy głowę, zabierał się do uderzenia. – Daj mi jeszcze czas, abym przez posty, umartwienia i pobożne życie zakonne mógł odzyskać utracone niebo!

 

– Albo piekło – ty głupcze! – odezwał się głos z poza bliskiego krzaka.

 

– Niebo – powtórzył Klemens w nadmiernym strachu. – Przed Bogiem i wszystkimi świętymi wyrzekam się moich błędów.

 

– Wtedy pójdziesz do piekła, wiarołomny mnichu! – odezwał się głos znowu.

 

– To chyba diabeł – mówił Melchior, który na wszystkie strony się oglądał, a nikogo nie mógł zobaczyć. – Jednak dobrze, że ci łba nie rozbiłem; bez wątpienia przyszedł diabeł, aby zabrać biedną duszę twoją.

 

– Diabeł niech ciebie porwie, psi sługo psiego pana! – i Knopf wyskoczył z poza krzaków wywijając maczugą.

 

Melchiorowi wyjaśniła się rzecz cała, gdy zobaczył szary habit, i gdy przypomniał sobie, co zaszło w końcu pomiędzy Knopfem a panem jego.

 

– Ha! ty strzeliłeś do mego pana?

 

– Oczywiście – a któżby miał doń strzelać? – śmiał się szyderczo Knopf. – Tak ja, ramię sprawiedliwości Boskiej, ja, miecz Gedeona, zabiłem łotra, który jak duch prawdy mi wskazał, był wiarołomnym. Czy już zimny, co robi? Zdaje mi się, że więcej nie będzie naczelnym wodzem. Jakżeż mu się powodzi? Chętnie chciałbym o tym wiedzieć, niż odejdę.

 

– Co? ty psie! Takie wyrazy wychodzą z ust twoich i jeszcze żyjesz? – zawołał Melchior pełen gniewu.

 

– To mówię na twoje umartwienie!

 

Z wściekłością rzucił się Melchior na Knopfa, który, jak w walce z Wolfgangiem udowodnił, umiał doskonale używać maczugi. Zgrabnie podjął cięcie przeciwnika, i gdy Melchior z prędkością błyskawicy chciał ugodzić w pierś jego, odbił mu halabardę. Ale krótka maczuga nie pozwoliła Knopfowi skorzystać z chwili, bo Melchior, który już za czasów starego Roteneka nosił halabardę i do najmężniejszych się liczył pomiędzy zbrojnymi w onym słynnym a straszliwym zastępie obrońców ojczyzny, wnet się poprawił. Knopf właśnie okręcał, jak zwyczajnie, maczugę około głowy, aby dać poznać swoją zręczność i odwagę, a może też dlatego, aby, odkrywszy się pozornie, spowodować przeciwnika do zbliżenia się, z czego umiał znamienicie korzystać. Ale nie pomyślał, że podobne sztuczki, wobec wyćwiczonego w rzemiośle wojennym, bardzo mogą być szkodliwe. Chociaż koło, które zakreślał Knopf, tylko mgnienie oka trwało, ugodził Melchior jak piorun z boku, a głowa Knopfa potoczyła się po murawie, bełkocząc, z przewróconymi oczyma, gdy kadłub stał jeszcze na nogach, a krew czarna strumieniem wytryskiwała.

 

– Łotr! nazywał się nieomylnymi ustami Boga, prorokiem, a nie wyprorokował sobie, że jeszcze dziś będzie gościł z diabłem! Dosyć długo obdzierał zakonników i zakonnice. Dawno mi jego sprawki żółć do krwi wpędzały – mówił Melchior, zrzucając głowę do strumyka. I kadłub chciał tam wrzucić, kiedy namacał pod habitem jakiś twardy przedmiot. Odgiąwszy habit, znalazł wór, pełen drogich kamieni i pereł.

 

– Patrzcież, jaki złodziej! Zawsze przechwalał się swym ubóstwem – a tu drogie kamienie! Dobra by za nie kupić sobie można. Tak – tak, gdyby kościoły i klasztory nie były takie bogate, nie znalazłaby czysta ewangelia tylu zwolenników!

 

Przytwierdził sobie wór do pasa, wrzucił kadłub do wody, otarł ze krwi halabardę i wrócił do klasztoru, nie patrząc wcale na Klemensa, który skorzystał z czasu i uciekł.

 

– Długo cię nie było – odezwał się Kurd, patrząc na wór. – Co tam masz przy pasie?

 

– Bracie, tam całe dobra, razem z zamkiem, borem, polami, stawami, daninami i wszystkim, co do nich należy – odpowiedział Melchior, patrząc poważnie na towarzysza, który z otwartą gębą stał przed nim.

 

– Najpierw powiedz mi, co pan robi?

 

– Ma się lepiej – jak powiadał czcigodny ojciec, który niedawno tędy przechodził. – Ale Melchiorze – i Kurd zapalił się, ścisnął pięść i uderzył halabardą tak mocno ziemię, że w całym klasztorze się rozległo – nie ledwie byłbym jakiegoś ptaszka przebił: Wystaw sobie! przychodzi jakiś młokos, mleko pod nosem, wyświeżony, czapka nad uchem, ręka na rękojeści puginału, prawą pod boki podparty, nogi tak, głowa tak, jakby gwiazdy chciał liczyć; słowem lalka, której jeszcze nigdy broń nie świszczała koło uszów!...

 

– Czy cię zaczepił? Cóż zrobił?

 

– Co zrobił? Otóż stanął przed czcigodnym ojcem, który wyjął truciznę naszemu panu, zadarł nosa i mówił:

 

– Wedle rozkazu mego pana, macie natychmiast przyjść do zamku; jeśli nie przyjdziecie, razem z klasztorem będziecie za to odpowiadali.

 

– A! do pioruna! czemuż tu nie byłem! – gniewał się Melchior.

 

– Przyjdę – odpowiedział czcigodny ojciec – jeno proszę o cierpliwość; mamy chorego, który wymaga pilnej bardzo opieki. Tak, śmiał się młokos w twarz świętemu mężowi:      Chorego? Czy wasz cały klasztor nie jest chorym? Jeśli nie weźmiecie od hrabiego lekarstwa, cały klasztor jeszcze dziś umrze! W ten sposób naigrawał się w oczach czcigodnego męża, a ja, osieł, stoję i przepuszczam młokosowi!

 

– Do stu piorunów, czemuż nie byłem przy tym! Byłbym mu rożków przytarł!

 

Srebrny głos dzwonka odezwał się właśnie na ganku, prowadzącym do kościoła. Zajaśniało jasne światło świecy w ciemnym na pół korytarzu, a za nim postępował w pokornej postawie Dominik, niosąc Najświętszy Sakrament w złotej puszce. Naprzód szło dwóch chłopców w białych sukniach ze świecami w ręku. Lekki powiew powietrza zwracał świece ku kapłanowi, a dwa płomienne języczki zdawały się cześć oddawać Najświętszemu ciału Pańskiemu. Dominik miał na szacie zakonnej białą komżę, drogimi koronkami obszytą. Złotem tkana stuła lśniła się przy blasku świec, a białe jedwabne welum, którym okrył cyborium, złotem było szyte. W maleńkiej tej procesji przebijało coś wzniosłego, uroczystego i świętego. Pobożne dusze niezawodnie przeczuwały, że Najświętszemu Sakramentowi towarzyszą niewidzialne duchy, wielbiąc Pana, którego wszechmoc więcej podziwiać należy w obecności w Najświętszym Sakramencie, aniżeli wtenczas, gdy przemawia wśród grzmotów i piorunów, albo gdzie dzieła wszechmocy zmuszają śmiertelnika do wyznania, że wobec Boga niczym jest. Zbrojni poodkrywali głowy, pospuszczali halabardy, i gdy Dominik ich błogosławił, uklękli pobożnie. Potem powstali i ze czcią szli za Najświętszym Sakramentem, który niesiono ich panu.

 

–––––––––––

 

 

K. von Bolanden, Luter w drodze do narzeczonej. Przełożył z niemieckiego Ks. J. Echaust. Wydanie drugie z ilustracjami. Warszawa 1900, ss. 296-333.

 

© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMXIX, Kraków 2019

Powrót do spisu treści powieści Konrada Bolandena pt.
Luter w drodze do narzeczonej

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ: